Ty w czasie powstania przebywałeś u rodziny.
Mieszkałem u rodziców ojca. Z dziadka żartowano, że był tchórzem, bo nie chciał się angażować w żadną działalność. Może rzeczywiście się bał. Na pewno nie przede wszystkim o siebie, ale o liczną rodzinę. Być może uznał też, że walka jego najbliższych w leśnych oddziałach była już dostatecznym igraniem ze śmiercią? Niemcy mordowali całe wioski, jeśli wiedzieli, że dają wsparcie ruchowi oporu, a wyjątkowo bezwzględni byli, kiedy ginęli ich ludzie. Było się więc czego bać. Z odwagi słynęła natomiast moja babcia, Helena Morawiecka, bardzo ofiarnie wspierająca partyzantów. Była matką chrzestną sztandaru partyzanckiego i częstym jej zajęciem było cerowanie zniszczonych ubrań leśnych żołnierzy. Odbywało się to pod bokiem Niemców, którzy stacjonowali w tym samym budynku, w którym w czasie wojny mieszkali moi dziadkowie. Babcia była wielką patriotką, czego wyrazem były imiona, jakie nadała swoim synom. Wszystkie na cześć wielkich Polaków. Tadeusz – w nawiązaniu do Kościuszki, Romuald na cześć Traugutta, Józef oczywiście na cześć Piłsudskiego. Tadeusz niestety zmarł w wieku trzech lat. W czasie okupacji najbardziej zasłużył się młodszy brat mojego ojca, Romuald Morawiecki. Brał udział m.in. w odbiciu więźniów z gestapo w Jędrzejowie. Dobrze zaplanowany i przeprowadzony, bardzo odważny atak miał na celu odbicie kolegi z oddziału Leszka Białego i jego współwięźniów. To było coś na miarę warszawskiej akcji pod Arsenałem, Biały był kimś w rodzaju Janka Bytnara „Rudego”.
Jacyś członkowie twojej rodziny brali udział w powstaniu warszawskim?
Poza rodzicami niewiele miałem wtedy bliskiej rodziny w Warszawie. W powstaniu uczestniczyły m.in. siostry żony mojego wujka Alka. Jedna zginęła. Druga przeżyła i wyszła za Jurczakowskiego, przyjaciela ojca z konspiracji. Nie znam szczegółów, ale wiem, że należała do Batalionu „Parasol” i jako sanitariuszka zajmowała się rannymi, którzy brali udział w zamachu na Kutscherę.
Pojawienie się Armii Czerwonej było tylko zmianą okupanta?
Ja bym chyba jednak nie nazywał tego w ten sposób. Oczywiście Polska nie odzyskiwała niepodległości, traciła wschodnią połowę swojego terytorium, dla dużej części Polaków nie było to wyzwolenie, lecz dalszy ciąg eksterminacji. Sytuację z lat 1944–1945 w pewien sposób ilustruje wspomnienie mojego ojca. Wiadomo było, że lada miesiąc pojawią się Rosjanie. Z jednej strony z radością myślano o wypędzeniu znienawidzonych Niemców, ale tych ze Wschodu też się obawiano. Spodziewano się, że będą gwałcić, rabować, mordować. Pierwsze spotkanie mojego ojca z rosyjskim żołnierzem wyglądało jednak inaczej. Zdyszany, spocony krasnoarmiejec z karabinem złapał go za koszulę i prosto w twarz zadał pełne podniecenia pytanie: „Słysz, brat, skolko kilomietrow na Berlin?!”.
Ciekawe, czy ten prosty człowiek zdawał sobie sprawę, że z okolic Jędrzejowa do Berlina miał jeszcze grubo ponad pół tysiąca kilometrów?
Ale interesował się przede wszystkim tym, gdzie jest Berlin! Cel miał jeden – bić Niemców. I taka była motywacja tysięcy żołnierzy rosyjskiej armii.
Szczególnie tych z oddziałów frontowych, działających na pierwszej linii…
Moi rodzice, dziadkowie z szacunkiem odnosili się do prostych rosyjskich żołnierzy. Doceniali ich dzielność.
Niemieccy okupanci zostawili inne wspomnienie?
Nie do porównania. Gdyby okupacja hitlerowska potrwała dłużej, mogliśmy przestać istnieć jako naród. Tak jak przestali istnieć polscy Żydzi. Przyjacielem ojca był Roman Dulęba, były więzień Auschwitz. Jak ich wieźli, co kawałek zatrzymywali pociąg, otwierali któryś wagon i wyprowadzali jednego z więźniów. Kogoś, kto prosił o wodę albo zupełnie przypadkowego. Wywleczonego rozstrzeliwali na miejscu i jechali dalej. Po jakimś czasie pociąg znów się zatrzymywał i historia się powtarzała. W końcu dojechali do Auschwitz, w którym na przywitanie kazano się wszystkim rozebrać do naga i tłuczono pałami tak, że można było tego nie przeżyć. Dulęba jakoś przetrwał ten obozowy koszmar. Po wojnie ożenił się z Estonką, ale nie przychodził w jej towarzystwie do naszego domu. Któregoś razu, kiedy pan Roman z ojcem wypili trochę alkoholu, ojciec tak trochę prowokacyjnie sobie zażartował: „Słuchaj, Roman. Powiedz, jak to się stało, że ty sobie akurat Niemkę za żonę wziąłeś?”. Dulęba nic na to nie odpowiedział, tylko wstał, podszedł do mojego ojca i z całej siły trzasnął go w twarz. Ojciec, jak tylko doszedł do siebie, wstał i powiedział: „Roman, miałeś całkowitą rację. Żart był niestosowny. Bardzo cię przepraszam”. Po czym usiadł i spotkanie potoczyło się dalej swoim rytmem, tak jakby nic nie zaszło.
Dla wielu jednak rok 1945 wcale nie był wyzwoleniem.
Na pewno. Dla wielu tysięcy otworzył się wtedy nowy rozdział terroru. Niestety – przede wszystkim dla ocalałej części polskiej elity. Dla tych, którzy w czasie okupacji wykazali się bohaterstwem. Sytuacja narodu była jednak w zasadniczy sposób lepsza. Nie było powszechnego, permanentnego zagrożenia, które stanowiło codzienność w czasie okupacji hitlerowskiej. Skończyła się wszechobecność śmierci. Stalinizm był ponury, okrutny i też oznaczał ludobójstwo. Kryło się ono jednak głównie w urzędach, sądach, kazamatach. Nie było łapanek i ulicznych egzekucji. A przynajmniej nie były to wydarzenia tak rzucające się w oczy. Bo przecież była i Obława Augustowska, i inne krwawe pacyfikacje. Przynajmniej do 1946 roku NKWD z polskojęzycznymi kolaborantami potrafiło palić wioski, a na rynku niejednego miasteczka wieszać i rozstrzeliwać tak samo, jak Niemcy. Wiadomości o terrorze w rejonach działania partyzantki antykomunistycznej oczywiście docierały do ludzi. Mówiło się o tym – choć raczej należałoby powiedzieć szeptało – ze strachem. I to było nie do zaakceptowania, ale też wiedza na ten temat była niepełna, fragmentaryczna, niepotwierdzona. Statystycznie mniejszy był rozmiar zbrodni. Polska stała się częścią imperium sowieckiego, była skazana na zwasalizowanie, skomunizowanie, ale nie na unicestwienie. A taki los przewidywał dla nas hitlerowski Generalplan Ost.
Rodzice wojnę przeżyli, dom na Mińskiej ocalał…
Tak. To duże szczęście, jak na tamte realia. Praga też doznała zniszczeń. Pamiętam zburzone, wypalone budynki w okolicach naszego domu na Mińskiej. Prawdziwie apokaliptyczny pejzaż rozciągał się jednak po drugiej stronie Wisły. Dobrze mam w pamięci pierwszy spacer po Starym Mieście. Mosty były zburzone, możliwość przejścia pojawiła się dopiero po jakimś czasie, kiedy przy filarach zerwanego mostu Kierbedzia (dzisiejszego mostu Śląsko-Dąbrowskiego) zbudowano przeprawę pontonową. Starówka była jedną kupą gruzów. W wielu rejonach trudno było rozpoznać, czy była tam wcześniej ulica, plac czy podwórka kamienic. Zatracona została nawet ta topograficzna czytelność. Wraz z ojcem dotarłem do miejsca, w którym stała katedra św. Jana Chrzciciela. Jej też nie było, ale udało się nam przebrnąć przez gruzy i wejść do udostępnionych dla zwiedzających podziemi. W kryptach można było zobaczyć resztki ocalałych pamiątek. Ojciec rozpoznawał historyczne grobowce. W tej chwili już nie pamiętam, do kogo akurat te należały…
Mieliście mieszkanie w powojennej, zamienionej w morze gruzów, Warszawie…
Nie wiem, ilu ludzi dzisiaj zdaje sobie sprawę z tego, w jakich warunkach wtedy się mieszkało. W wielu miejscach stolicy pojawiały się budy, szopy czy prymitywne baraki. Przypominało to południowoamerykańskie fawele…
A klimatu nie