Nigdy nie przepadałem za Tobym Wallisem – w końcu był z moją dziewczyną – ale szanowałem tego gościa, ponieważ ją kochał; sprawił, że na jej twarz wrócił uśmiech, dał jej wszystko, czego potrzebowała. Tyle wiedziałem, wychodząc na wolność. Tajny nadzór, prowadzony przez szwagierkę Raya, skończył się w chwili, gdy po roku wspólnych podróży Ellie postanowiła nie wracać do domu z Natalie. Wówczas wdrożyłem inne środki kontroli. Zatrudniłem prywatnego detektywa, który ją śledził i co pewien czas składał mi raporty o jej poczynaniach.
Zanim opuściłem więzienie, detektyw dostarczył mi dowodów na to, że Ellie była szczęśliwa, że wreszcie się otrząsnęła i że ten cały Toby Wallis, który skradł mi dziewczynę, tak naprawdę był dla niej dobry. Po dokładnym prześwietleniu okazało się, że był porządnym facetem bez kryminalnej przeszłości; od trzech lat rozwiedziony miał dwójkę dzieci i ciężko pracował. Tylko dlatego po wyjściu z paki nie wsiadłem w pierwszy lepszy samolot i nie pognałem do niej, by wyznać całą prawdę i błagać o przebaczenie. A ten gnojek pozwolił jej lecieć samej? Może wcale nie był taki porządny, jak początkowo myślałem.
* * *
Dwie godziny później byłem już w hali przylotów międzynarodowych na lotnisku JFK. Nie mogłem się powstrzymać. Dodger musiał sam sobie poradzić z policją. Nie miałem żadnego konkretnego planu. Chciałem po prostu ją zobaczyć, przytulić i odstawić cało, gdzie tylko by zechciała – prawdopodobnie do szpitala, bo zapewne tam była teraz cała jej rodzina.
Stałem nieco na uboczu, z dala od tłumu, oparty o ścianę Starbucksa, i w napięciu jej wyglądałem.
Samolot Ellie już wylądował, więc teraz pewnie przechodziła przez odprawę celną i odbierała bagaż.
Kiedy oczekujący ludzie zaczęli się tłoczyć i nerwowo podrygiwać, wyprostowałem się, wstrzymując powietrze. Pasażerowie wychodzili małymi grupkami, pchając przed sobą wózki z bagażami, machając i piszcząc radośnie na widok przyjaciół, bliskich i krewnych.
Serce podeszło mi do gardła, ale cierpliwie czekałem, i wreszcie się pojawiła, ciągnąc za sobą walizkę.
Rozejrzawszy się, odeszła na bok i zaczęła coś pisać na komórce. Jej miedziane włosy opadały wokół twarzy, wijąc się niedbale splątanymi pasmami. Były krótsze niż wtedy, kiedy widziałem ją po raz ostatni – ledwie sięgały jej do ramion. Przesuwając po niej wzrokiem, poczułem w środku znajomy ból; ogarnęła mnie tęsknota. Trochę się zaokrągliła od naszego ostatniego spotkania – jej biodra i uda były pełniejsze, brzuch już nie tak płaski jak dawniej, ale w niczym jej to nie ujmowało. Wyglądała równie pięknie jak w dniu, w którym ją poznałem.
Kiedy podniosła wzrok, jakby szukała czegoś lub kogoś, dostrzegłem cienie pod jej oczami. Serce ścisnęło mi się w piersi. Sprawiała wrażenie wyczerpanej, zarówno fizycznie, jak i emocjonalnie.
Pragnąłem podejść do niej i wziąć ją w ramiona. Chciałem ją pocieszyć, pocałować we włosy, pogłaskać po plecach, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze, i zapewnić, że już nigdy jej nie opuszczę. Ale moje nogi ani drgnęły. Stałem bez ruchu, ukryty za tłumem ludzi, i zastanawiałem się, co zrobi, jeśli mnie zobaczy. Czy tak byłoby lepiej czy gorzej? Co by zrobiła, gdyby ujrzała mnie pokrytego sińcami, śmierdzącego wczorajszym alkoholem, z cudzą krwią zaschniętą na butach. Przyjechałem, by ją zobaczyć i wesprzeć, ale teraz, gdy tu stałem, zrozumiałem, że tylko pogorszyłbym sytuację, gdybym się jej pokazał. I tak wiele już przeszła. Konfrontacja z facetem, który złamał jej serce, w niczym by nie pomogła.
Kiedy tak stałem, bijąc się z myślami, w tłumie mignęły blond włosy. Oczy Ellie drgnęły; jej usta wykrzywiły się lekko w smutnym uśmiechu, kiedy blondynka wpadła na nią jak burza.
Westchnąłem, tracąc nadzieję na jakiekolwiek pojednanie. Stacey głaskała Ellie po włosach i pocieszała ją, trzymając w objęciach – też tak chciałem. Jeszcze nigdy nie byłem zazdrosny o dziewczynę, aż do teraz.
Odwróciłem się z posępnym wzrokiem i wymknąłem chyłkiem z lotniska, zanim zdążyły mnie zauważyć.
Rozdział 5
ELLIE
W hali odbioru bagażu na lotnisku JFK panował straszny harmider. Ludzie kręcili się wokół mnie i przepychali wózkami, dyskutując, gdzie najlepiej stanąć, aby szybko zgarnąć walizkę. Z ekscytacją rozprawiali o swoich planach wakacyjnych, o tym, skąd rozjeżdżały się autobusy; śmiali się, żartowali. Patrzyłam na nich jak otępiała.
Powoli przeciskałam się wśród tłumu, co chwila zerkając na wyświetlacz komórki. Wyłączyłam tryb samolotowy, gdy tylko opuściłam pokład, ale telefon długo próbował wykryć sieć, z którą mógłby nawiązać połączenie. Gdy zatrzymałam się przy taśmociągu obsługującym mój lot, nadal szukał sygnału.
Mniej więcej po minucie w lukę obok mnie wcisnęła się typowa brytyjska rodzina, która przez osiem godzin siedziała za mną w samolocie. Ich córeczka, która nie mogła mieć więcej niż sześć lat, narzekała, że jest zmęczona i znudzona, i wciąż dopytywała, kiedy wreszcie zaczną się ich wakacje. Od jej pisków, które z każdą sekundą przybierały na sile, pękała mi głowa.
W samolocie nieustannie trajkotała o tym, co najpierw chciała zrobić i zobaczyć w Nowym Jorku, snuła domysły na temat hotelu i tego, jak ciepła będzie woda w basenie. Przez wiele godzin siedziała grzecznie w fotelu, oglądając filmy i śmiejąc się do ekranu. Jednak teraz sprawiała wrażenie wyraźnie zniecierpliwionej i chciała jak najprędzej opuścić lotnisko.
Spojrzałam na nią, ale tak naprawdę jej nie widziałam. Od czternastu godzin, to jest od rozmowy telefonicznej, która zburzyła mój świat, na niczym nie mogłam się skupić. Działałam w trybie autopilota, bezwiednie wykonując rutynowe czynności: pokazać paszport, odebrać bilet, wsiąść na pokład, wysiąść z samolotu, pokazać paszport, odebrać bagaż; wciąż byłam na tym ostatnim etapie.
– Przepraszam, jest trochę podekscytowana. I nie spała w samolocie. To był długi dzień.
Oderwałam wzrok od dziewczynki – teraz zaaferowanej paczką cukierków, którą dostała od mamy – i przeniosłam go na jej tatę, który uśmiechał się do mnie przepraszająco. Graham, tak miał na imię; dowiedziałam się podczas lotu.
Choć było mi trudno, zmusiłam się do uśmiechu.
– Nic nie szkodzi, proszę nie przepraszać – wymamrotałam.
Dziewczynka wyciągnęła swoją małą dłoń i chwyciła tatę za rękę. Na widok tego drobnego gestu ścisnęło mi się serce. Czegoś takiego nigdy już nie doświadczę. Odwróciłam głowę, żeby nie patrzeć na tę przeuroczą trzyosobową rodzinę, i nagle przypomniały mi się chwile spędzone z ojcem: wspólne wycieczki, podróże samolotem, trzymanie się za ręce. Chciałam powiedzieć Grahamowi, żeby nie brał za pewnik tego, co ma, żeby cenił i pielęgnował każdą chwilę spędzoną z rodziną, bo nigdy nie wiadomo, kiedy los postanowi mu to odebrać.
Zaczęłam jednak stukać w ekran telefonu, próbując nawiązać połączenie, żeby móc sprawdzić, czy przyszły jakieś wieści od babci. Kiedy wsiadałam do samolotu w Londynie, stan mamy był stabilny. Operacja przebiegła bez komplikacji, a mamę przewieziono na salę wybudzeń. Później musiałam przełączyć komórkę w tryb samolotowy, więc