– Bardzo tu ciepło, nie sądzisz?
Coś zaciekłego jest w jego spojrzeniu, przez co myślę sobie: ,,O mój Boże, zaraz mnie uderzy’’. Wtedy odpuszcza i rozkleja się, jakby był zrobiony z wosku, a ogień go zmiękczył. Ma zaokrąglone ramiona, zgarbione plecy, podbródek opada mu na klatkę piersiową.
– Jest coś jeszcze – oznajmia. – Wiem, że jest. Zapomniałem o czymś.
Nie mówi do mnie.
Moje całe ciało jest sztywne, dziwne i pozbawione czucia. Plastikowe. Nie wiem, jak mam się zachować, jeśli mój ojciec zapomniał, że mnie kocha. Nie ma tu mojej matki, aby powiedzieć nam, co mamy robić.
Tak więc nasza dwójka zostaje tam, gdzie jesteśmy, klęcząc przed kominkiem jak przed ołtarzem. Na zewnątrz zawodzą syreny, są coraz bliżej i bliżej. Ogłuszają.
– Gdzieś musi się palić. – Tata odwraca głowę w stronę dźwięku. – Nie sądzisz?
Patrzę na sadzę i kurz z popiołu w jego włosach oraz na jego ramionach, przypominający łupież.
Jest już za późno, żeby odwołać straż pożarną. Dwóch strażaków w pełnym wyposażeniu, z gaśnicami w pogotowiu, wchodzi przez frontowe drzwi.
Tyle mocy przeciwpożarowej, aby ugasić jeden mały kominek. Zmęczenie doprowadziło mnie do bycia lekkomyślną. Kładę dłoń na ustach, żeby powstrzymać śmiech, ale i tak ucieka mi przez palce wprost w nieprzyjemną ciszę.
– Pożar to nie powód do śmiechu, proszę pani – oznajmia jeden z nich. Brzmi jak mój dyrektor szkoły podstawowej, kiedy włożyłam dżdżownicę do biurka Catriny Larsen, przez co wpadła w histerię godną pajęczych czarnych wdów, grzechotników czy czegoś w tym rodzaju.
Pan Myers użył tej samej tonacji, stał w ten sam sztywny, dezaprobujący sposób. Wtedy też miałam identyczny atak śmiechu, który spowodował, że zostałam zawieszona w szkole na jeden dzień i dostałam lanie od matki.
– Wezwanie pomocy dla żartu grozi pójściem do więzienia – informuje mnie strażak, tym samym świętoszkowatym tonem. Nagle zdaję sobie sprawę, że to ja jestem tą osobą, który trzyma karty. Pójdę do więzienia lub piekła – do jednego lub drugiego, albo obu – ale wciąż nie jestem w stanie przestać się śmiać.
– Ja zadzwoniłam – wtrąca się Elle. – Był dym, a płonące papiery latały po całym pokoju. Czy pójdę do więzienia?
– Nie sądzę, żeby to był żart – oświadcza drugi strażak, wchodząc do salonu. Bardziej lubię jego głos. Brzmi sympatycznie. – Panie Addington, wszystko w porządku?
Z tatą nie jest w porządku. Przechyla się na boki, tyle że jego pochylenie ulega przyspieszeniu w widocznym tempie. Ma otwarte usta, a jego oddech jest głośny oraz chrapliwy.
Śmiech zastyga mi w gardle, przypominając coś galaretowatego i zimnego. Nie mogę oddychać ani się ruszać. Czy tata dostanie udaru? Czy rodzice zdecydowali się razem zrezygnować z życia?
– Nie. Mogę. Wstać – sapie tata. – Potrzebuję pomocy.
Strażak podchodzi do niego, by służyć mu jako wsparcie, żeby się nie przewrócił.
– Jest pan ranny? Powinniśmy zadzwonić po pogotowie?
– Nie. Po prostu… upadłem i nie mogłem wstać – wyjaśnia. Wydaje z siebie dźwięk, który przypomina parsknięcie. Nie jestem pewna, czy to śmiech, czy jakiś rodzaj wzorca przedśmiertnego oddychania.
Strażak ściągnąwszy rękawiczki, pochyla się, pozwalając tacie wspiąć się po nim jak po drabinie, by mógł stanąć na nogach.
– Starcy i podłogi – odzywa się tata. – Niekompatybilni.
Wpatruję się w nich, a pomysł wstania na własne nogi nagle wydaje się być zniechęcający.
Strażak wyciąga do mnie rękę, wciąż podtrzymując mojego ojca drugą. Ma ogromną dłoń. Kwadratowe palce, ładnie obcięte paznokcie. Kiedy ją chwytam, jest ciepła i zarówno silna, jak i delikatna. Niebieskie oczy patrzą na mnie. Strażak uśmiecha się.
Ręka jest przymocowana do muskularnego ramienia, które podnosi mnie bez wysiłku na drżące nogi.
– Maisey, prawda?
– Skąd znasz moje imię?
– Ze szkoły.
Skanuję jego twarz, próbując sobie przypomnieć, ale nie mam zielonego pojęcia, kim jest.
– Przepraszam. Nie potrafię sobie…
– Tony – przedstawia się. – Nie przejmuj się. Nic nie szkodzi, że nie pamiętasz.
Moje spojrzenie przesuwa się od strażaka do mojego ojca, który kołysze się jak pijak. Teraz dostrzegam na jego koszuli zaschniętą krew, o której mówił policjant Mendez. Nie zmienił swoich ubrań. Nawet się nie ogolił.
Zdaję sobie sprawę, że wciąż kurczowo trzymam dłoń strażaka, więc puszczam ją i sięgam po ramię ojca.
– Musisz usiąść, tato?
Wydaje się, że mnie nie słyszy.
Drugi strażak, ten bardziej przemądrzały, pewnie cieszy się z aktualnego kryzysu. W końcu robi krok w naszym kierunku.
Jest zbyt powolny.
Tata łamie się od dołu do góry, jakby eksplodowały ładunki wybuchowe. Najpierw kolana, potem biodra, potem kręgosłup, wszystkie kości oraz stawy zmieniły się w galaretę.
Mój strażak stoi za nim, trzymając go i pomagając mu ułożyć się na podłodze tak, żeby się nie uderzył. Drugi strażak wzywa pogotowie.
Co do mnie, to nie potrafię przywołać wymagającej ilości paniki. Kiedyś żartowałam na temat tego, jak moi rodzice byli ze sobą związani i że pewnie odejdą razem.
Nie miałam tego na myśli, modlę się po cichu na wypadek, gdyby Bóg, los, wszechświat czy cokolwiek innego, co jest odpowiedzialne za to wszystko, nasłuchiwało.
Mój strażak, klęczący naprzeciwko mnie z tatą między nami, jest zajęty sprawdzaniem pulsu.
– Oddycha z łatwością. Jego puls jest trochę przyspieszony, ale stabilny. Jestem także sanitariuszem – wyjaśnia. Klepie tatę po policzku, po czym potrząsa jego ramieniem. – Panie Addington. Walter. Słyszy mnie pan?
Oczy taty przewracają się pod zamkniętymi powiekami, a potem otwierają. Wpatruje się w strażaka, najwyraźniej będąc oszołomionym.
– Tu pan jest – mówi sanitariusz i strażak w jednym. – Jak się pan czuje?
– Bywało lepiej – odpowiada tata. Jego głos brzmi słabo. Wargi ma suche, łuszczące się, a dodatkowo dolna jest rozcięta, przez co krwawi. Jest stary, ale nie powinien wyglądać aż tak staro, z kruchą skórą rozciągniętą na policzkach oraz zapadniętymi i gasnącymi oczami. – Kim jesteś?
– Nazywam się Tony. Spotkaliśmy się wcześniej. Teraz znów się spotykamy.
Tata tylko mruga, wyraźnie niczego nie pamiętając.
– Może pan poruszyć nogami? – pyta Tony. – Najpierw w prawo, potem w lewo. Dobrze. Teraz proszę poruszyć rękami. Może pan dotknąć prawą ręką nosa? A lewą?
Tata posłusznie wykonuje ruchy, a Tony spogląda na mnie.
– Nie sądzę, żeby to był udar mózgu lub atak serca. Domyślam się, że jest odwodniony i prawdopodobnie głodny. Może nie jadł, odkąd pani mama zachorowała. Czy pogotowie jest już w drodze, Marco?
– Tak.