– Czy zechciałabyś mi wyjaśnić, dlaczego lecisz do stanu Waszyngton z naszą córką w nocy, kiedy jutro musi iść do szkoły?
Nie, nie zechciałabym mu tego wyjaśniać. Jak się okazuje, nawet nie muszę. Elle zabiera mój telefon.
– Cześć, tatusiu.
Jego głos jest surowy.
– Rozmawiam z twoją matką.
– Babcia umiera, a dziadek nas potrzebuje. Nie martw się o szkołę. Wszystko mamy pod kontrolą.
Cisza.
– Oddaj telefon matce, Elle.
– Wszystko jedno, tatku. Kocham cię. Ucałuj ode mnie małego Jaya.
Oddaje mi komórkę. Biorę ją niechętnie, przygotowując się na wykład, na który chyba zasługuję. Niespodziewana życzliwość Grega wprawia mnie w zakłopotanie.
– Wszystko w porządku? – pyta, a te trzy słowa topią lodową tarczę, przez którą znalazłam się na lotnisku.
Nie, nie jest w porządku. Może już nigdy nie będzie w porządku. Jeśli odpowiem, mój głos się załamie. Popłyną łzy. Będę wyć jak obłąkana pośrodku przepełnionej bramki i wszyscy będą się na mnie gapić.
– Racja – stwierdza po chwili. – Głupie pytanie. Oczywiście, że nie jest w porządku. O mój Boże. Mogłaś do mnie zadzwonić, Maisey. Gdybyś tylko pozwoliła mi, ja… – Milknie, a jego słowa rzucają mnie we wspomnienia tak żywe, że mogę poczuć smak zjełczałej kawy kupionej na stęchłej stacji benzynowej, szybko wystygającej w papierowym kubku.
Pierwszą poważną decyzję w swoim życiu podjęłam dwanaście lat temu w letnią noc, kiedy powiedziałam Gregowi, że nie wyjdę za niego, mimo że spodziewaliśmy się dziecka.
– Boże – odzywa się. – Twoja mama. Naprawdę zachorowała? Na pewno czujesz się, jakby wszechświat został odwrócony na drugą stronę.
– Wszystko ze mną w porządku. Po prostu jestem w szoku. Damy ci znać, kiedy dotrzemy na miejsce.
– Okej – przytakuje. – Informuj mnie na bieżąco. Ucałuj ode mnie twoją mamę, dobrze?
Gdybym wtedy wybrała inną drogę, Greg leciałby z nami. On, ja i Elle, nasza trójka, tradycyjna rodzina. Szybko odrzucam tę myśl, jak płaszcz, który nie pasuje. Elle to cała moja rodzina. Tylko jej potrzebuję.
Moje stare miasto rodzinne wygląda na mroczne i opuszczone, kiedy tak toczymy się w połowie drogi pomiędzy północą a świtem. Bez świateł. Bez samochodów. Nawet stacja benzynowa przy rondzie jest opuszczona. Ponura mżawka wzmacnia efekt.
Mój zmęczony umysł, niepokój oraz napój energetyczny, który kupiłam, żeby pomógł mi przebrnąć przez siedemdziesiąt mil ciemnej autostrady pomiędzy Spokane a Colville, prowadzą prosto do apokalipsy. Wyobrażam sobie, że cała populacja zamieniła się w proch na skutek elektrycznego impulsu lub została porwana przez kosmitów i tylko budynki zostały się na miejscu.
Plaga.
Zombie.
Może prowadzę Elle prosto w pułapkę. Mogłabym pozwolić, żeby rondo zawróciło mnie z powrotem, żeby rzuciło wynajętym samochodem z powrotem na autostradę, z powrotem w kierunku Spokane.
Przypominam sobie, że małe miasteczka śpią w nocy. Jest godzina druga, a my nie jesteśmy już w Kansas. Mam wystarczająco dużo zmartwień na głowie, nie dodając do tego wymyślonych niebezpieczeństw.
Tata, na przykład, nie odebrał żadnego z moich telefonów od czasu naszej ostatniej, krótkiej i niepokojącej rozmowy. Na szczęście pracownicy szpitala odbierają mój telefon, zapewniając mnie, że matka wciąż żyje. Informują mnie również o tym, że ojciec nie przyszedł jej odwiedzić. To jest najgorsza wiadomość ze wszystkich.
Mrugam, próbując powstrzymać łzy, ale powieki ruszają się jak po papierze ściernym. Mam wrażenie, że moja twarz pęknie, jeśli odważę się ziewnąć, uśmiechnąć lub zrobić cokolwiek, co nie jest gapieniem się na jezdnię. Moje ręce są zrośnięte z kierownicą, a całe ciało drży.
Przez całą drogę pocieszam się myślą, że to wszystko jest wielkim nieporozumieniem. Razem z tatą będziemy się śmiać z pani Carlton, niegodziwej czarownicy z sąsiedztwa, tak jak to robiliśmy, kiedy byłam dzieckiem. Każda z jej oszczerczych uwag na mój temat była łagodzona przez opowieści taty.
Ja, bajkowa księżniczka. Ona, złośliwa, ale bezsilna wiedźma, ograniczona przez magiczne zaklęcie, które powstrzymywało ją od zadawania prawdziwej krzywdy.
Wmawiam sobie, że prawdziwe bajki to te, które opowiadał policjant przez telefon. Tata był w szoku, to wszystko. Kto by nie był? I nie ma mowy, żeby pozwolił mamie leżeć nieprzytomnej przez trzy dni w domu.
Kiedy skręcam w naszą ulicę, wszystkie moje wyobrażenia obracają się w popiół.
Dom jest oświetlony jak podczas karnawału, jarzą się wszystkie okna. Dym wylewa się z komina – czarny i obfity.
Odkąd pamiętam, moi rodzice zawsze kładli się spać o dwudziestej drugiej. Wyłączali wszystkie światła, z wyjątkiem przyćmionego nad zlewem kuchennym. A kominek był używany tylko na szczególne okazje: na Boże Narodzenie lub wyjątkowe, sobotnie wieczory z kakao i bitą śmietaną.
Zbyt szybko wjeżdżam na podjazd i z ledwością hamuję przed drzwiami do garażu. Elle prostuje się z oczami szeroko otwartymi i szklistymi od snu.
Podąża za mną z samochodu do drzwi wejściowych, które są zamknięte. Uderzam w nie pięścią, krzycząc:
– Tato! Tu Maisey. Wpuść mnie!
Nikt nie podchodzi do drzwi. Czuję ostry dym z komina. Panika zamraża mój mózg. Zbyt dużo czasu zajmuje mi podniesienie kamienia leżącego tuż obok drzwi. Moje ręce się trzęsą, przez co upuszczam klucz nie raz, ale dwa razy, zanim przekręcam go w zamku i otwieram drzwi.
Już przy wejściu widzę niebieskie smugi dymu.
– Wracaj do samochodu – nakazuję Elle. – Zadzwoń pod 911. Jeśli dom eksploduje, uciekaj.
– Jeśli ty eksplodujesz, to ja też – protestuje. – Ale zadzwonię.
Nie ma czasu na kłótnię. Rzucam się przez wejście, pędząc prosto do salonu.
– Tato!
Mgła dymu unosi się wzdłuż sufitu, ale jedyne płomienie, jakie widzę, są w kominku. Tata klęczy przed nim, a w rękach trzyma talię kart. Sterta na wpół spalonego papieru, trochę czarnego i tlącego, trochę płonącego, wylewa się na palenisko. Wkłada więcej kart do kominka wraz z wtórującym im trzaskiem. Papierowy popiół wypływa do pomieszczenia, zasysany przez powietrze wpadające przez otwarte drzwi. Kawałki lądują na dywanie, iskry na włosach taty. Upuszcza talię kart, po czym drapie się po głowie.
Strzępki płonącego papieru przykleją się do jednej z kart, która zaczyna płonąć, niebezpiecznie blisko nogawki jego spodni. Tata jest tak samo nieświadomy niebezpieczeństwa, jak naszego przybycia.
– Tato! Co ty, do licha, robisz?
Pędzę przez pokój i szybko gaszę płomienie tlące się na papierze, wcierając popiół w dywan mojej matki. Smród chemikaliów i osmalonych włosów wypełnia moje nozdrza.
Mama mnie zabije, myślę, zanim uświadamiam sobie, że ona może nigdy nie dowiedzieć się ani nigdy nie przejmie się tym, co się stało. Ta myśl wbija ostrze w moją pierś, raniąc serce.
Tata bardzo powoli odwraca głowę, po czym patrzy na mnie. Jego oczy są puste, a twarz bez wyrazu. Zaczynam obawiać się,