Atahualpa rozkazał podpłynąć do wieży. Jej mury zdobiły rzeźby nieznanych zwierząt. Szczególnie zaciekawiła załogę głowa tapira z rogiem wystającym z ryja. Ale były tam też wyciosane w kamieniu krzyże, w których Igenamota rozpoznała emblemat rozgromionych niegdyś cudzoziemców. Zrozumieli więc, że dotarli do celu.
Statki wciąż płynęły wzdłuż brzegu. Odsłaniał się przed nimi przedziwny widok. Kamienne domy były zburzone. Na wzniesieniach płonęły ognie. Trupy zalegały ziemię. Wśród gruzów błąkali się mężczyźni, kobiety, psy. Szczekanie psów i płacz dzieci: to były pierwsze dźwięki, jakie przybysze z Quito usłyszeli w Nowym Świecie.
Rzeka rozszerzała się jak jezioro. Piloci musieli lawirować między wrakami na wpół zatopionych statków. Wreszcie odkryli plac tak rozległy, że dorównywał powierzchnią twierdzy Sacsayhuamán; leżały na nim najrozmaitszej wielkości statki, jakby skądś wyrzucone, z pogiętymi kilami, popękanymi kadłubami, wyrwanymi masztami. Po lewej stronie placu wznosił się wspaniały pałac zwieńczony smukłą wieżą, który sprawiał wrażenie, jakby się zawalił. Przybysze zeszli na ląd.
Plac, którego niedawnej wspaniałości można się było domyślać, był jednym wielkim bagniskiem. Sandały przybyszów grzęzły w błocie, woda dochodziła im do kostek, w tym także do cesarskich kostek Atahualpy, który uznał, że ostrożniej będzie nie korzystać z usług tragarzy ze względu na rozmiękłą od kałuż, mocno niepewną ziemię.
Mijali otępiałe, odziane w łachmany ludzkie cienie: kręciły się wokół wyrzuconych na ląd statków, powłócząc nogami, z pustym spojrzeniem, obijając się czasem o siebie jak ślepcy, a kiedy zauważały wreszcie nowo przybyłych, patrzyły na nich bezmyślnie, nie okazując najmniejszego zdziwienia. Od czasu do czasu od strony miasta dochodził złowrogi trzask, a po nim rozlegały się krzyki przechodzące w żałosne skargi.
Powietrze, chociaż nie mroźne, kąsało ciała. Nawykli do cierpkiej oschłości Andów mieszkańcy Quito nie zwracali na to uwagi, oglądając z podziwem i niedowierzaniem obraz zniszczenia, jaki mieli przed oczyma. Ale Igenamota, która zaprowadziła ich na koniec świata, była Tainką. Na swoich wyspach znała tylko dwie pory roku, zawsze ciepłe – jedną suchą, drugą wilgotną. Atahualpa zauważył, że jej nagie ciało drży. Załogi były wycieńczone po długiej podróży. Postanowił, że się tu zatrzymają i poszukają schronienia. Tylko gdzie znaleźć na tym rumowisku dach, pod którym mogłoby się zmieścić stu osiemdziesięciu trzech ludzi, trzydzieści siedem koni, jedna puma i kilka lam? Wrócili do budowli, którą zauważyli niżej nad rzeką; oprócz wieży stojącej w wodzie ona jedna wydawała się cała.
Długi kanciasty pałac – wzmocniony wąskimi spiczastymi kolumnami podobnymi do dzid, które zdawały się pełnić funkcję jego opiekunów – miał szerokie łukowate okna i symetrycznie rozstawione blanki. Wieńczyła go wieża w kształcie kopuły. Kredowy kamień został tak delikatnie obrobiony, że wyglądała, jakby ją wyciosano z kości.
Zastali tam dziwne postaci: mężczyźni odziani w brązowe i białe suknie, z wygolonymi u szczytu czaszkami, klęczeli ze złożonymi rękoma i zamkniętymi oczyma, zajęci mamrotaniem jakichś niedosłyszalnych dźwięków. Kiedy wreszcie zauważyli przybyszów, zaczęli biegać we wszystkie strony niczym przerażone świnki morskie, szurając sandałami o posadzkę i wydając przenikliwe krzyki. Jednak jeden z nich, który miał na prawej ręce złocony pierścień, był spokojniejszy i bardziej opanowany od innych, toteż podszedł do przybyszów, by porozmawiać. Atahualpa zapytał swej kochanki, czy rozumie jego język, ale ona mogła uchwycić tylko kilka słów – providencia, castigo, india – w zdaniach, których budowa była niezrozumiała, chociaż dziwnie swojska. Pomyślała, że rozmowy z niegdysiejszym cudzoziemcem utknęły zapomniane w głębokich studniach jej pamięci i zachowała z języka tylko jakieś bezładne strzępy. Jednak spotkane postaci, chociaż przerażone, zdawały się niegroźne. Atahualpa rozkazał swym ludziom rozłożyć się na biwak. Ściągnięto zwierzęta ze statku, a mężczyzn i kobiety rozmieszczono w rozległym refektarzu. Igenamota zwróciła się do łysego ze złotym pierścieniem: Comer. Stwierdziła, że ją zrozumiał. Kazał im przynieść coś do jedzenia: gorącą zupę z czymś w rodzaju bułki z chrupiącą skórką, co im bardzo smakowało, bo byli wygłodzeni. Spróbowali też jakiegoś czarnego napitku o czerwonawym odcieniu.
A zatem ich długa podróż dobiegła kresu. Wszyscy – mężczyźni, kobiety, konie, lamy – przetrwali drogę przez morze. Dotknęli ziemi Wschodzącego Słońca.
Na zewnątrz rzeka połyskiwała złotymi plamami, może była to słoma unosząca się na powierzchni wody.
Było w tym pałacu pewne święte miejsce, ozdobione przezroczystymi płytami, czerwonymi, żółtymi, zielonymi, niebieskimi. Plafon wyglądał jak pajęczyna wyrzeźbiona w kamieniu i wznosił się wyżej niż plafon pałacu Pachacutiego. W głębi budynku, na podium bogato zdobionym, chociaż nie całkiem wyłożonym złotem, co bardziej pasowałoby do Domu Słońca, znajdował się posąg bardzo chudego mężczyzny przybitego do krzyża. Ogoleni ludzie okazywali w tym miejscu gorliwą pobożność. Przybysze z Quito nie wątpili, że to coś w rodzaju waki. Kim był ten przygwożdżony bóg? Wkrótce mieli się dowiedzieć.
Ale dziwne postaci najwyraźniej się o coś spierały i Inkowie domyślili się, że spierają się o nich.
Tu i ówdzie usuwano gruz. Atahualpa uznał, że korzystnie będzie rozkazać pomóc ogolonym. Zabrano się za odgruzowywanie. Komuś pochodzącemu z Tawantinsuyu nietrudno było sobie wyobrazić, co tu się stało: ziemia zadrżała, otworzyła się, po czym ogromna fala uderzyła w wybrzeże. Atahualpa i jego ludzie aż za dobrze znali to zjawisko. Zresztą w powietrzu unosił się, niesiony lekkim wschodnim wiatrem, charakterystyczny zapach zgniłych jaj.
Atahualpa wybrał dla siebie i kobiet dość dużą salę i kazał rozłożyć w niej matę do spania. Dołączyły do niego Igenamota, która nie znalazła miejsca do rozwieszenia hamaka, oraz jego siostra-małżonka Coya Asarpay. Reszta świty schroniła się pod arkadami wewnętrznego dziedzińca, tam też zapędzono zwierzęta, do których ogoleni ludzie zbliżali się z lękiem, ale i ciekawością, bo nigdy nie widzieli lam. Wreszcie wszyscy zasnęli pod czujnym wzrokiem Ruminahuiego, poprosiwszy najpierw o więcej czarnego napitku.
8. Kraina Wschodzącego Słońca
Ogoleni, choć wielce lękliwi, nie przestawali być ciekawi obcych. Kim byli ci przybysze? Podziwiali nasze ubrania, dotykali naszych uszu i gubili się w domysłach. W najwyższe poruszenie wprawiała ich obecność kobiet, zwłaszcza Igenamoty, zdawało się, że sam jej widok oślepia ich jak słońce, bo zasłaniali oczy rękoma i odwracali głowy, kiedy przechodziła koło nich. Chcieli jej zarzucić na ramiona jeden ze swoich brzydkich całunów, ale ona odpychała ich ze śmiechem. Kubańska księżniczka za całe ubranie miała otrzymane od matki bransoletki na nadgarstkach i kostkach u nóg oraz złoty naszyjnik, dar Atahualpy.
Jednak łysy z pierścieniem, który był tu wodzem i zdawał się rozsądniejszy od innych, widząc, że ona rozumie trochę jego mowę, zaprowadził ją do sali, gdzie inni ogoleni zajmowali się skrobaniem po kwadratowych płatach tkaniny zaczernionych małymi znaczkami. Rozpoznała w tych płatach, bo je niegdyś widziała, mówiące arkusze, przechowywane w skórzanych szkatułkach: sala była nimi wypełniona po sufit. Łysol z pierścieniem rozwinął jeden z tych arkuszy, narysowana była na nim mapa podobna do tych, które znaleziono na statku cudzoziemców. Igenamota zrozumiała, że jej rozmówca chce wiedzieć, skąd przybyła. Pokazał jej na mapie miejsce, które nazwał Portugalią. Na lewo od niego nie było nic, tylko wielka pustka, z wyjątkiem małej wysepki leżącej o wiele niżej.
Quizquiz wziął dziesięciu ludzi, by zbadać okolicę, i wrócił złożyć raport Atahualpie: kraj był całkowicie zniszczony. Miasto wydawało się bardzo wielkie i bardzo ludne. Mieszkańcy jakby osłupieli. Nikt nie zwracał uwagi na nowo przybyłych. Rzeka była rybna, a ziemia,