– Nie zniosłabym towarzystwa tego faceta dłużej niż pięć sekund – rzuciła Jamison do Deckera.
Ponieważ milczał, przeniosła na niego wzrok. Zadumany wpatrywał się w sufit.
– Co robili tu McClellanowie?
– A dlaczego miałoby nas to obchodzić?
– Bo nigdy nie wiadomo, jak potoczą się sprawy, Alex. Dlatego.
15
– To jedna z najbardziej niezwykłych budowli, jakie widziałam, a do tego w takim miejscu – powiedziała Jamison, gdy zbliżali się wraz z Deckerem i Kellym do piramidy z utrąconym wierzchołkiem, stanowiącej najbardziej rzucający się w oczy element Kompleksu Obronnego imienia Douglasa S. George’a. Teraz widzieli, że otaczają ją inne budynki, zupełnie zwyczajne.
– Pamiętam, jak w dzieciństwie wyobrażałem sobie, co może dziać się wewnątrz tej piramidy. Udawaliśmy, że to zamek i jest w nim uwięziona księżniczka, którą uratujemy. Przeprowadzimy atak na rowerach i motorynkach.
Jamison popatrzyła na niego rozbawiona.
– Szarża zakończyła się powodzeniem?
Lekko zmieszany Kelly uśmiechnął się nieśmiało.
– Tylko w naszych marzeniach. Nie można było się tu zbliżać. Jako dzieciaki łamaliśmy czasem ten zakaz. Raz nawet nadzialiśmy się na żołnierza z wielgachnym karabinem. Pewnie wszyscy posikaliśmy się ze strachu, gdy nagle wyrósł nam przed nosem. Na szczęście był sympatyczny. Nie spuścił nam manta. Byliśmy tylko bandą postrzelonych dzieciaków bawiących się w walecznych rycerzy. Rozdał nam gumy do żucia, ostrzegł, żebyśmy się tam więcej nie kręcili, i odesłał nas do domu.
– Mówiłeś, że wcześniej dochodziło tu do jakichś incydentów – przypomniał Decker.
– Nic wielkiego. Głupie rozróby po pijaku.
– Coś jeszcze?
– W zasadzie nie.
– Okej – rzekł zamyślony Decker.
Przeszli przez kontrolę na posterunku ochrony obsługiwanym przez czterech bardzo poważnie wyglądających mężczyzn w kamizelkach kuloodpornych drugiej klasy i z bronią. Cali na czarno, z napisem „Ochrona” na plecach.
– Vector? – Decker odczytał napis z rękawa strażnika.
– To nazwa firmy wynajętej do zarządzania tym terenem. Jest filią jakiegoś dużego gracza na tym polu – wyjaśnił Kelly. – Tak w każdym razie słyszałem.
Podjechali pod parterowy budynek z cegły. Znajdował się w odległości krótkiego spaceru od piramidy.
Decker otaksował spojrzeniem sznur ambulansów zaparkowanych rzędem pod piramidą.
Do środka wprowadził ich umundurowany strażnik i powiódł dalej krótkim korytarzem do przestronnego gabinetu, po czym się oddalił. Kelly przedstawił Jamison i Deckera pułkownikowi Markowi Sumterowi, mężczyźnie średniego wzrostu, mniej więcej pięćdziesięcioletniemu, szczupłemu, łysemu, o intensywnym spojrzeniu niebieskich oczu. Był ubrany w mundur bojowy lotnictwa, z wzorem kamuflażowym.
Zaprosił ich, by usiedli po drugiej stronie biurka na trzech krzesłach z prostymi oparciami.
– Miło cię widzieć, Joe. – Popatrzył na Deckera i Jamison. – Agenci FBI? Jak mogę pomóc?
– Doszło do zabójstwa. Młodej kobiety, niejakiej Irene Cramer.
– Tak, słyszałem.
– Uczyła w szkole w kolonii Braci – dodał Kelly.
– Tak? – Sumter okazał zainteresowanie. – Podejrzewacie, że może stać za tym ktoś ze wspólnoty? Z tego, co wiem, to bardzo religijni ludzie. A przy tym pacyfiści.
Decker wzruszył ramionami.
– Na razie gromadzimy fakty, przeprowadzamy rozmowy, ustalamy chronologię.
– To chyba dość niezwykłe, że kompleks wojskowy graniczy z terenem wspólnoty religijnej – zauważyła Jamison.
Sumter lekko się obruszył.
– Departament Obrony, choć dysponuje funduszami, z jakiegoś powodu uznał za konieczne sprzedać większą część terenu wokół naszej instalacji. Bracia w żaden sposób mi nie przeszkadzają. Po prostu nie przywykłem do widoku traktora orzącego ziemię na polu w oddali. Ani do widoku szybów wiertniczych pompujących z ziemi ropę. Osobiście lubię mieć pewien obszar buforowy, zważywszy na to, co tu robimy.
– A co robicie? – zapytał Decker. – Kelly przedstawił nam to tylko w zarysie.
Sumter natychmiast przybrał pełną rezerwy pozę.
– Większość tego, co robimy, jest niejawna.
– Ograniczmy się zatem do tego, co jawne. Kelly mówił, że obserwujecie niebo pod kątem pocisków jądrowych.
– Po części. Słyszeliście o systemie PARCS?
– Jak park? Teren zielony? – spytała Jamison.
– Nie – odparł z uśmiechem. – To akronim, jak wszystkie nazwy w wojsku. Perimeter Acquisition Radar Attack Characterization System[6].
– Długa nazwa.
– I uzasadniona. Prócz obserwacji ewentualnych pocisków atomowych śledzimy również obiekty na orbicie okołoziemskiej.
– Po co? – dociekał Decker.
– Jesteśmy czymś w rodzaju lotniczej wieży kontrolnej dla przestrzeni kosmicznej. Analizujemy i śledzimy około dwudziestu tysięcy obiektów dziennie, od gigantycznych satelitów po drobne kosmiczne śmieci. Jesteśmy w stanie dostrzec obiekt rozmiarów piłki futbolowej z odległości ponad trzech tysięcy kilometrów.
– Kosztowna lornetka – skomentował Decker, ściągając na siebie przenikliwe i dość nieprzychylne spojrzenie Sumtera.
– Z tego, co wiemy, macie tu na miejscu bar, a nawet kręgielnię – rzuciła swobodnym tonem Jamison.
Sumter się uśmiechnął.
– Tak. Alkohol i kręgle. Nie najlepsze połączenie, ale pozwala ludziom się odprężyć.
– Od jak dawna Vector zawiaduje tym miejscem? – spytał Decker.
– Tym miejscem zarządzają Siły Powietrzne Stanów Zjednoczonych – sprostował Sumter zasadniczym tonem. – Obecność Vectora to stosunkowo świeża sprawa. Nie mogę podać dokładnej daty, ponieważ ta informacja jest utajniona.
– Powracając do Irene Cramer… Była tu kiedyś? – ciągnął przepytywanie Decker.
– Nie. I nie dostałaby zezwolenia na wstęp na ten teren.
– Mogła znać którąś z pracujących tu osób?
– Nie widzę powodu.
– Choćby dlatego, że pracowała tuż obok – podsunęła Jamison.
– Tak, ale nikt z Braci nie może tu tak po prostu przyjść.
– Cramer miała też drugą profesję – poinformował Decker.
– Jaką?
– Staroświecko określilibyśmy ją mianem córy Koryntu.
– Była prostytutką? – zapytał Sumter, prostując się na krześle.
Decker nie odpowiedział, tylko przyglądał się pułkownikowi.
Sumter zaczął