Skarb. Joanna Chmielewska. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Joanna Chmielewska
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 9788362136384
Скачать книгу
małe cząstki dla siebie w celu wymiany ich na papier toaletowy. Makulatura okazała się nagle materiałem bezcennym i pilnie poszukiwanym. Trzysta kilo w tak krótkim czasie było nie do zdobycia.

      Głęboko zaniepokojony zagrożeniem swojego honoru Pawełek zaproponował, żeby spróbowali właśnie w składnicy. Co spróbować, nie sprecyzował i Janeczka w pierwszej chwili posądziła brata o chęć kradzieży. Kradzież makulatury w składnicy makulatury nie wydała jej się wielkim przestępstwem, skradziona makulatura miała bowiem rychło wrócić do składnicy, istniał wszakże szkopuł finansowy. Niewątpliwie zapłacono za nią, przy ponownym dostarczeniu zaś musiano by ponownie zapłacić. Janeczka nie była pewna, jak szkoła załatwia te rzeczy, nie interesowała się tym dotychczas, jeżeli jednak szkoła brała pieniądze, kradzież nie byłaby pożyczką, tylko prawdziwą, rzetelną kradzieżą i raczej nie należało się na nią godzić. Pawełek w rozpaczy mógł mieć różne dziwne pomysły, ale ona powinna zachować rozsądek i umiar przestępczy.

      Pawełkowi myśl o kradzieży być może mignęła w głowie, ale już w zarodku zlikwidował ją sam ciężar wynoszonych pakunków. Młodzi, silni mężczyźni wyraźnie się pod nimi uginali. Niemniej w składnicy makulatura była i należało tylko wykombinować jakiś sensowny sposób zdobycia jej dla potrzeb własnych. Może odkupić?

      Podzielił się swoimi niejasnymi myślami z Janeczką, która z dużą ulgą pozbyła się podejrzeń.

      – Z kupowania nic nie wyjdzie – rzekła z namysłem, przyglądając się wystawie składnicy. – Nie sprzedadzą.

      – Bo co? – zirytował się Pawełek.

      – Bo popatrz, oni tu mają nie tylko papier toaletowy, ale także czajniki, garnki i inne takie. Dają za makulaturę. To jak ci się zdaje…?

      – A…! Myślisz, że się muszą z tego wyliczyć?

      – No a jak?

      – Faktycznie. O rany. Czekaj, zobaczymy gdzie indziej. W jakiejś składnicy, gdzie nie ma garnków i papieru toaletowego…

      W składnicy na Różanej, gdzie nie było produktów na wymianę, zastali proces odwrotny. Wielka ciężarówka przyjechała załadowana papierem i właśnie przenoszono to wszystko na rampę i do środka. Cały personel był zajęty, na przyglądające się dzieci nikt nie zwracał uwagi.

      – Popatrz, co oni przywieźli – powiedziała Janeczka, zdumiona i oburzona. – Sam czysty papier. No patrz, ile tego. Przecież on jest w ogóle niczym nie tknięty!

      – Zdrowo by nas przeświecili, jakbyśmy przynieśli do szkoły czysty papier jako makulaturę – mruknął Pawełek, obserwujący jakichś ludzi, którzy grzebali w stosach leżącego pod ogrodzeniem żelastwa. – Ty, popatrz, różni tu gmerają. Coś mi się widzi, że w tej składnicy można robić zakupy.

      – Możliwe, ale nie będziemy przecież kupować czystego papieru.

      – Przecież chyba przywożą tu i używany?

      Stali niepewni i zdenerwowani, a zarazem pełni nadziei, kiedy przez otwartą bramę zaczął przejeżdżać jakiś człowiek z małym wózeczkiem, wyładowanym całym stosem makulatury. Zatrzymał się, zepchnął z czoła ku tyłowi czapkę i z powątpiewaniem popatrzył na zamieszanie przy ciężarówce.

      Janeczka i Pawełek poruszyli się równocześnie i wymienili błyskawiczne spojrzenia. Człowieka najwyraźniej w świecie zesłała litościwa Opatrzność. Zbliżyli się do niego hamując niecierpliwość i kryjąc wybuchłe nagle emocje.

      – Przyjechał pan sprzedać? – spytał Pawełek, usiłując przybrać ton obojętny i pozbawiony większego zainteresowania.

      Człowiek spojrzał na niego, sapnął głośno i wzruszył ramionami.

      – Źle pan trafił – zauważyła Janeczka współczująco. – Tej kotłowaniny tak prędko nie skończą.

      Człowiek pomamrotał coś cicho pod nosem, a potem odezwał się głośniej.

      – A bo ja wiem? Czekać, to długo… Zimno. Pójdę pogadać.

      – Nie warto – odradzała stanowczo Janeczka. – Przegonią pana. Ile pan tu tego ma?

      – Siedemdziesiąt kilo jak obszył. A bo co?

      – A bo może my byśmy od pana kupili – rzekł Pawełek z determinacją. – Nam potrzeba do szkoły. Dla pana wszystko jedno, komu pan sprzeda.

      Człowiek z wózeczkiem oderwał wzrok od zapchanej papierem rampy i z zainteresowaniem obejrzał dziewczynkę i chłopca, których do tej pory uważał za natrętów, niepotrzebnie zawracających głowę. Teraz ujrzał w nich wybawienie od kłopotu.

      – Mnie bez różnicy, komu sprzedam, ale co wy z tym zrobicie? Nigdzie dalej nie jadę. Tu mam wywalać?

      – Mógłby nam pan pożyczyć wózeczek – zaproponował Pawełek niepewnie. – My niedaleko mieszkamy.

      – Mowy nie ma.

      Janeczka puknęła brata w łokieć.

      – Ojciec jest w domu, wcześniej wrócił. Mógłby po nas przyjechać.

      – Miał być teraz wujek Andrzej, żeby nie tego… wiesz.

      – Ale wujka Andrzeja nie ma, a ojciec jest.

      – No dobrze, niech będzie, tylko jak go zawiadomić?

      – Telefon…

      – Coś ty? Tu nas nie dopuszczą, w ogóle nie wiem, czy mają telefon. A w automacie będzie gadało „wrzuć monetę, wrzuć monetę”.

      – No to Chaber. Przyczepimy mu kartkę do obroży.

      Chaber, ich pies, był zwierzęciem najmądrzejszym na świecie. Przez całe dwa i pół roku swego życia, z czego półtora roku spędził przy boku swych państwa, zdążył tysiąckrotnie udowodnić, że nie istnieje na ziemi istota rozumniejsza od niego. Obiegł już i obwąchał całą składnicę, a teraz siedział spokojnie przy bramie i czekał dalszych wydarzeń. Na dźwięk swojego imienia uniósł lekko zwisające uszy.

      Pawełek gorączkowo szukał po kieszeniach kartki papieru. Janeczka popatrzyła na niego z politowaniem, popukała się w czoło, podeszła do ciężarówki i bez najmniejszego wahania oderwała strzępek od zwisających z niej czystych arkuszy. Pawełek radośnie kiwnął głową, znalazł długopis i pośpiesznie napisał na strzępku kilka zdań.

      – Nie za obrożę, mogą nie zauważyć – ostrzegł. – Lepiej do pyska.

      Janeczka podała złożony strzępek psu, który już stał w gotowości, bezbłędnie wiedząc, iż za chwilę usłyszy jakieś polecenia.

      – Chaber, do domu! – rozkazała. – Do tatusia! Daj to tatusiowi. Szybko!

      Pies delikatnie ujął w zęby kawałek papieru i w trzy sekundy potem już go nie było widać.

      – No to już wszystko załatwione – zwrócił się zadowolony Pawełek do człowieka przy wózeczku, podejrzliwie obserwującego manipulacje z psem. – Zaraz tu przyjedzie nasz ojciec i pomoże nam. Chce pan to wyładować na chodnik czy może pan poczekać?

      – Mogę poczekać – zdecydował człowiek z godnością. – Siedemdziesiąt kilo, uczciwie!

      Pan Roman Chabrowicz obracał się właśnie przed dużym lustrem w holu, przymierzając sweter, któremu brakowało rękawów i kołnierza, a który wspólnym wysiłkiem robiły mu na drutach jego żona, pani Krystyna, i jego siostra, ciotka Monika. Sprzeczkę na temat rodzaju zapięcia, na zamek błyskawiczny czy na guziki, przerwało drapanie do drzwi i szczęknięcie klamki.

      –