Spis treści
Joanna
Chmielewska
Skarby
© Copyright by Wydawnictwo Klin
ISBN 978-83-62136-38-4
Wydawnictwo Klin
Warszawa, ul. Bruzdowa 117H
tel. +48 501 686 786
fax 22 885 19 53
e-mail: [email protected]
konwersja do formatu epub:
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
Siedząc na wysokim kuchennym stołku, z łokciami na stole i brodą wspartą na rękach, Janeczka z głębokim niesmakiem patrzyła na brata. Potępienie i nagana wyraźnie malowały się w jej wielkich niebieskich oczach i wzgardliwym grymasem wykrzywiały twarz.
Pawełek przegrał zakład z całą klasą, kompromitując się straszliwie. Wyjawił właśnie siostrze swoją klęskę i teraz posępnie i bez apetytu wylizywał salaterkę po kisielu, samotnie kończąc obiad, na który spóźnił się na skutek dodatkowych zajęć w szkole.
– Chyba zgłupiałeś – powiedziała Janeczka ze śmiertelną odrazą, po bardzo długim milczeniu. – Co ci wpadło do głowy, żeby się o coś takiego zakładać?
– Myślałem, że wyjedzie – odparł Pawełek przygnębiony. – Jak pragnę kichnąć, miał z pół metra z każdej strony. No, może trochę mniej, ale wystarczyło ruszyć parę razy w przód i w tył i już miał drogę.
– Ale przecież to była baba!
– Ale ja dopiero potem zobaczyłem, że to baba. Gdybym wiedział, że baba, przecież bym się nie zakładał!
– No pewnie. Ale niechby facet, to co? Nie słyszałeś, co Rafał mówił? Na stu tych, co dostają prawa jazdy, jeden umie prowadzić samochód. Pamięć nagle straciłeś, czy co?
Pawełek westchnął ciężko i wstawił do zlewu salaterkę po kisielu.
– Wcale nie straciłem pamięci, ale mówię ci przecież! To nie był mały fiat, tylko prawdziwy samochód, volkswagen golf. Rafał mówił, że najgorsi są ci w małych fiatach. Myślałem, że w porządnym samochodzie siedzi porządny kierowca, i dałbym sobie ręce nogi poobcinać, że wyjedzie!
– Puść wodę na te talerze, bo nie wiadomo, czy nam nie każą pozmywać – powiedziała zimno Janeczka. – Rafał mówił, że ci w porządnych samochodach też są przeważnie do niczego.
Rafał, ich cioteczny brat, znacznie starszy, prawie dorosły, bo już siedemnastoletni, zrobił właśnie prawo jazdy i z wielkim zapałem obdzielał swoimi spostrzeżeniami całą rodzinę, bez względu na to, czy chciała słuchać, czy nie. Janeczkę i Pawełka, słuchających chciwie i z uwagą, informował najdokładniej, w rezultacie czego obydwoje mieli już nie tylko odpracowany cały kurs, ale także ugruntowaną opinię o ludziach za kierownicą. Pawełek znów westchnął ciężko i odkręcił kran.
– Jeszcze i tak dobrze, że się nie założyłem, że położę głowę pod tramwaj albo co – powiedział ponuro.
– Ładne mi dobrze! – wykrzyknęła z gniewem Janeczka i wyprostowała się na stołku. – Trzysta kilo makulatury! Naprawdę musiałeś mieć zaćmienie umysłu!
Pawełek smętnie pokiwał głową. Po krótkim zastanowieniu zgodził się z opinią siostry; zaćmienie umysłu dotknęło go niewątpliwie. Jak zupełny półgłówek założył się, że ten tam jakiś w volkswagenie wyjedzie z ciasnego parkingu, nie rozpoznał baby za kierownicą i, pewien sukcesu, zobowiązał się w razie przegranej dostarczyć sam jeden trzysta kilo makulatury, ciążące nieznośnym brzemieniem na barkach całej klasy. I teraz trudno, przepadło, honor mu nakazuje te przeklęte trzysta kilo makulatury jakoś skombinować.
– Pomożesz mi? – spytał z nadzieją.
– A co mam robić? – odparła niechętnie Janeczka. – Lepiej się od razu zastanówmy, skąd to weźmiemy, bo na gazety z domu nie ma co liczyć. Dwóch kilo się nie uzbiera.
Zastanawianie się dało mierne rezultaty. Pawełek proponował poszukiwania w jakichkolwiek instytucjach i urzędach, w słusznym być może przekonaniu, iż wszelkie znajdujące się tam papiery są wyrzucane natychmiast po użyciu. Pełna wątpliwości Janeczka rozważała ewentualność pomocy dziadka, który miał liczne znajomości wszędzie tam, gdzie przychodziło mnóstwo listów.
– Dziadkowi chodzi o znaczki, ale to tym lepiej. Znaczki się wycina, a listy wyrzuca. Z listów jest całkiem niezła makulatura. Na kiedy to ma być?
Pawełek zakłopotał się nieco i odchrząknął.
– No, tego… Do końca miesiąca.
Janeczka popatrzyła na niego jakimś dziwnym wzrokiem, a potem spojrzała w okno.
– Mój brat zwariował – powiedziała melancholijnie do pożółkłych drzew w ogrodzie. – Koniec miesiąca jest za dziesięć dni. To znaczy, że musimy donieść do szkoły trzydzieści kilo dziennie, razem z sobotą i niedzielą. O Boże!
– A czy ja mówiłem, że to ma być łatwe? – zdenerwował się Pawełek. – Zresztą, nawet po trzydzieści kilo, na dwie osoby, to jest po piętnaście, wielki mi krzyk…
– Na głowie będziesz nosił czy w zębach?
– Na plecach! I w ręku! Ktoś nam przewiezie, ojciec albo wujek Andrzej…
Janeczka poczuła nagle w sobie przypływ inwencji twórczej i przestała znęcać się nad bratem. Poprawiła się na stołku i znów oparła łokcie na stole i brodę na rękach.
– Rafał ma kumpla, tego Janusza – podsunęła. – Pomagał mu reperować tę jego ruinę…
– No właśnie! – ucieszył się Pawełek. – I Janusz mu obiecał, że będzie mógł pojeździć! Dlatego w ogóle zrobił to prawo jazdy. Przewiezie nam!
– To już trzeci. Każdy przewiezie trochę. Żaden nie zobaczy wszystkiego i żaden się nie będzie czepiał. Nikomu nie możesz się przyznać, że przegrałeś taki głupi zakład, bo już do reszty będą cię mieli za prawdziwego fioła.
– Nic nikomu nie powiem, coś tam się wykręci. Powiem, że to dla całej klasy i nawet nie zełgam, bo to przecież święta prawda. Na co mnie samemu trzysta kilo makulatury?
– Bardzo dobrze, zaczynamy już dziś. Dziesięć dni, to okropnie mało czasu…
* * *
W składnicy makulatury przy alei Niepodległości odbywał się załadunek towaru. Na ogromną ciężarówkę, stojącą przed sklepem, ładowano wielkie paki zużytego papieru i wręcz nie było temu końca. Paki zapchały już całe pudło i zaczynały tworzyć piramidę, a ludzie ze składnicy wynosili wciąż nowe i nowe.
Janeczka