Mroczny świt. Klaudiusz Szymańczak. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Klaudiusz Szymańczak
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Современные детективы
Год издания: 0
isbn: 9788308071229
Скачать книгу
uruchomiona pilotem z kilku metrów, to na litość boską… Trzeba być chyba pijanym, żeby zakładać, że miała słabą baterię, którą tamten rzekomo próbował wymienić za pomocą własnych zębów.

      – Może i jesteś trochę dziwak, ale na pewno nie idiota. Co ty masz z tymi cukierkami? – Karen uświadomiła sobie, że Slade jadł już chyba dziesiątego.

      – Smakują mi – odparł niewyraźnie, rozgryzając kolejnego.

      – One są z wódką? Śmierdzi tu jak w monopolowym! – Spojrzała na opakowanie w dłoni partnera.

      – Owszem. Dlatego cię nie częstowałem. Musisz prowadzić.

      Wymienili uśmiechy, po czym Slade włączył radio, z którego popłynęły spokojne dźwięki, coś jak skrzyżowanie muzyki elektronicznej, alternatywnej i indie. Czarny dodge charger sunął szybko drogą na północny zachód, omijając slalomem jadące wolniej auta.

      Wejście do starych kanałów burzowych w Clifton w New Jersey było usytuowane pod torami kolejowymi i otoczone krzakami, ale każdy, kto chciał się tam dostać, mógł to zrobić bez problemu. Otwarte, niczym niezabezpieczone włazy zapraszały do środka. Do niektórych z nich wciąż przytwierdzone były drabiny. Dodge charger zatrzymał się kilka metrów od wielkiej, idealnie okrągłej dziury, która wyglądała jak główne wejście. Zanim wysiedli z auta, Slade wyjął ze schowka paczkę gumy do żucia i wsunął do ust dwa listki w nadziei na zamaskowanie zapachu wódki.

      – Musiałbyś chyba przeżuć ze dwadzieścia sztuk, żeby nic nie było czuć. Trzymaj się po prostu z dala od innych – poradziła Karen. – Ktoś z tutejszej policji ma być za jakieś piętnaście minut.

      Slade włożył do ust kolejną gumę, wyjął z bagażnika latarkę i ruszył w stronę włazu do starego kanału.

      Szary beton pokrywały niezliczone malunki, wykonane najprawdopodobniej przez miejscowych nastolatków. Karen stała przed wejściem, czytając w smartfonie informacje na temat tego nietypowego miejsca, które funkcjonowało wśród lokalnej społeczności jako Wrota Piekieł. Slade stanął na skraju otworu prowadzącego do tunelu. Patrząc w ciemną otchłań postindustrialnej atrakcji turystycznej, przypomniał sobie kilkutygodniowy pobyt w Warszawie, gdzie miał do wykonania oficjalne zadanie, ale poza tym również w nieformalny sposób pomagał polskiej policji. Stary kanał burzowy w New Jersey i budynek przedwojennej gazowni na warszawskiej Woli, oddalone od siebie o kilka tysięcy kilometrów, łączył ten sam zapach wilgoci, moczu, kurzu i piwa.

      – Wiesz, że tu krąży miejska legenda? Podobno tędy można wejść do piekła. – Głos Karen odbił się echem od betonowych ścian.

      – Byłem kilka razy w piekle i nie tędy wchodziłem. – Włączył latarkę i skierował snop światła daleko przed siebie, po czym oświetlił dno kanału.

      Ruszyli powoli naprzód. Slade wyprzedził partnerkę i starał się usuwać sprzed jej stóp kawałki potłuczonych butelek, zgniecione puszki i przesiąknięte dziwnym smrodem szmaty; trudno po czymś takim chodzić w eleganckich butach na obcasach. W świetle latarki zauważył na ścianie obok białego krzyża napis „KKK”, symbol Ku Klux Klanu.

      – Druga miejska legenda głosi, że spotykali się tu członkowie Ku Klux Klanu. Podobno są tutaj jakieś ukryte pomieszczenia na niższych poziomach. Kiedyś znajdowano nawet czaszki, chociaż głównie zwierząt – poinformowała go agentka Lee.

      – Gdyby te miejskie legendy były prawdą, to ci goście w białych kapturach nawet by pasowali do tego miejsca. A gdybym wierzył w piekło, to tam właśnie bym ich widział. Obawiam się jednak, że piekło to oni mogli tu urządzać, a nie odwiedzać. Jebana hołota. – Slade oświetlił podłoże przed stopami Karen i krok po kroku ruszyli dalej przez morze śmieci.

      W ścianach kanału co kilka metrów znajdowały się drzwi prowadzące do kolejnych korytarzy. Spod sufitu wystawały grube belki i rury, z których gdzieniegdzie kapała woda. Ten odgłos działał na Slade’a kojąco, mimo że miejsce nie sprzyjało takim odczuciom.

      – Aaa! – piskliwy krzyk agentki Lee przeszył kanał i odbił się echem, które jeszcze spotęgowało wrażenie.

      W ułamku sekundy Slade wyciągnął broń z kabury pod marynarką i przeładował. Oparł prawą dłoń z pistoletem o lewy nadgarstek, w którym trzymał latarkę, i wycelował w podłogę obok Karen, kierując jednocześnie snop światła na partnerkę. Promienie słoneczne wpadające przez właz, który mieli dotychczas za plecami, oślepiły go, jednak na tle okrągłego wejścia dostrzegł w powietrzu niewielki, ciemny kształt wylatujący z kanału.

      – Ja pierdolę… Karen! O mało nie strzeliłem do nietoperza, a jestem po spożyciu! Zlituj się. Wiesz, jakie by mi postępowanie zrobili w firmie, gdybym go trafił? Nietoperze są pod ochroną. – Próbował obrócić sytuację w żart.

      – Przepraszam. – Zatrzymała się na chwilę i wzięła kilka głębokich wdechów. – Od dziecka boję się nietoperzy i pająków.

      – Nic się nie stało. Każdy się czegoś boi. – Zabezpieczył broń i schował do kabury.

      – A ty? Czego się boisz? – spytała spokojnym już głosem.

      – Tego, co mi się śni – odparł zdawkowo i w chwili gdy miał zrobić kolejny krok, usłyszeli pytanie:

      – Agenci Slade i Lee?

      Odwrócili się; na końcu korytarza w blasku słońca dostrzegli sylwetkę mężczyzny, trzymającego ręce w kieszeniach. Zawrócili, mrużąc oczy przed promieniami wiosennego słońca – zdążyły się przyzwyczaić do mroku.

      – Porucznik Waters, policja Clifton, miło poznać. – Trzydziestoletni mężczyzna o aparycji nastolatka uśmiechnął się do Karen i wyciągnął dłoń na powitanie, przekładając do lewej ręki papierową teczkę. Akcent sugerował, że pochodzi z jakiejś małej miejscowości na południu USA. Wprawdzie miał na sobie marynarkę, ale nie zrezygnował z kowbojek i jeansów.

      – Miło poznać. – Karen przywitała się pierwsza, mając na względzie woń whisky bijącą z ust partnera, który chwilowo nie miał szansy zwiększyć dystansu, jaki dzielił go od porucznika Watersa.

      – Witam w Clifton. – Policjant podał dłoń Slade’owi i przez moment przyglądał się jego zabłoconym, czarnym, skórzanym pantoflom. W czerwonych sznurówkach jednego z nich zaplątała się zużyta prezerwatywa. – Sądząc po tym krzyku, który słyszałem przed chwilą, i po wyglądzie pańskiego obuwia, agencie Slade, wnoszę, że dobrze się bawiliście we Wrotach Piekieł. – Niewybredny żart sprawił, że agentka Lee uśmiechnęła się i pokręciła głową.

      – Wybornie. – Slade zerknął w dół, skrzywił się i podszedł do krzaków, aby znaleźć jakiś patyk, którym mógłby usunąć spomiędzy sznurówek pamiątki po wizycie w kanale.

      – Wygląda na to, że to wy powinniście zająć się tą sprawą. Technicznie rzecz biorąc, facet był pracownikiem federalnym i zginął na służbie.

      – Jak to: na służbie? Był w pracy o świcie? – zainteresował się Slade.

      – Miał nocną zmianę w sortowni poczty. Nazywał się James Sleet. Jeśli chodzi o tę pracę po nocach, to coś mi tu nie gra. Rozmawiałem z jego przełożonymi i on podobno opowiadał wszystkim, że strasznie słabo stoi z kasą, bo na skutek fałszywych oskarżeń stracił wszystko, co miał. Brał w związku z tym każdą robotę, jaka się nawinęła. W ciągu dnia rozwoził pocztę, nocami zdarzało mu się pomagać w sortowni. No, a tymczasem w domu ma taki sprzęt, na jaki nie mogą sobie pozwolić nawet ludzie mający nieźle płatną pracę. – Waters relacjonował dotychczasowe ustalenia ze wzrokiem wbitym w buty agentki Lee, które zdawały się robić na nim wręcz hipnotyzujące wrażenie. – Protokół i zdjęcia z oględzin pewnie widzieliście? – spytał i nie