Mroczny świt. Klaudiusz Szymańczak. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Klaudiusz Szymańczak
Издательство: PDW
Серия:
Жанр произведения: Современные детективы
Год издания: 0
isbn: 9788308071229
Скачать книгу
klucza, według którego działa sprawca. Są, co prawda, te linie wycinane na czołach, podobny czas zgonu, czyli wczesne godziny poranne, no i to, że w obu przypadkach trzeba sobie było zadać niemało trudu, żeby tych ludzi uśmiercić i zaaranżować miejsce zbrodni w taki, a nie inny sposób. Jednak dopóki nie wiadomo, jaki sprawca ma motyw, niewiele się da powiedzieć.

      – Rozumiem. – Davis wymownie zamilkł.

      – A co do Slade’a, szefie, to… – Czuła, że przełożony oczekuje od niej czegoś więcej. – W trzy minuty wytypował, nawet z dużym prawdopodobieństwem, kim może być sprawca. Na podstawie zwykłej obserwacji miejsca zdarzenia. A właściwie na podstawie tego, co przypadkiem usłyszał na miejscu zdarzenia. Chciałabym panu powiedzieć, że mam jakiś lepszy profil faceta, który popełnił oba zabójstwa, ale chwilowo nie mam. To, co Slade zasugerował, jest spójne. Zupełnie jak teorie spiskowe. Wszystko się trzyma kupy. Tylko proszę mu nie mówić, że to panu powiedziałam, bo moim zdaniem on tą swoją udawaną pewnością siebie coś maskuje.

      – Niby co? – spytał zaczepnie Davis.

      – To moja prywatna opinia, ale wydaje mi się, że to bardzo samotny człowiek i może się mylę, ale podejrzewam, że trochę poturbowany przez życie, wciąż młody, są jednak takie momenty, kiedy widać, jak bardzo jest zmęczony udawaniem, że wszystko rozumie i kontroluje.

      – Wezmę tę opinię pod uwagę. Proszę mnie informować o wszystkich jego działaniach, które wydadzą się pani dziwne lub wykraczające poza procedury.

      GARFIELD, NEW JERSEY

      PONIEDZIAŁEK, 14 MAJA 2018 ROKU

      Wysoki i tęgi, mniej więcej pięćdziesięcioletni kierownik zmiany w magazynie supermarketu Walmart szedł zadziwiająco szybko, zważywszy na dość zwalistą sylwetkę. Opięte ciemnoniebieskie jeansy i granatowa koszula sprawiały wrażenie, jakby były o dwa rozmiary za małe. Jedynie rozpięta zielona kamizelka odblaskowa falowała luźno z każdym krokiem. Odchylony do tyłu biały kask ochronny ledwie zasłaniał spocone czoło.

      – Josh! Do jasnej cholery, skaranie boskie z tym chłopakiem… – Machnął potężną, spracowaną dłonią do jadącego wózkiem widłowym mężczyzny, przywołując go do siebie.

      Operator maszyny skinął głową, odwiózł paletę na jeden z regałów, wysokich na kilkanaście metrów, i podjechał do oczekującego pośrodku magazynu kierownika, którego co chwilę omijał jakiś wózek widłowy, a siedzący na nim operatorzy pozdrawiali go z uśmiechem, co chętnie odwzajemniał. Czuł się doceniany przez podwładnych bardziej niż przez własne dzieci.

      – Nie widziałeś Josha? – kierownik podniesionym głosem starał się przebić przez hałas.

      – Przed chwilą był między piątym i szóstym regałem. Coś mu się chyba zsuwało z palety. Jak zawsze! – przywołany operator krzyknął głośniej, niż trzeba.

      – Okej – podziękował kierownik i ruszył we wskazanym kierunku, gdzie po chwili znalazł Josha, który niezdarnie próbował wsunąć na paletę zgrzewki z napojem gazowanym Dr Pepper. – Josh, co się z tobą dzieje? Pracujesz tu już kilka miesięcy, a ciągle zostajesz w tyle z robotą. Masz jakieś kłopoty?

      – Nie, nie, panie Paterson. Wszystko okej. Po prostu czasem coś źle załaduję albo pomylę. Wszystko jest okej, naprawdę.

      – Daj spokój. My nie budujemy tu promów kosmicznych, tylko ładujemy colę na regały. To prosta robota i każdy idiota po dwóch miesiącach może to robić z zamkniętymi oczami. Za kwadrans jest przerwa na lunch. Musimy pogadać. Tak dłużej być nie może.

      Paterson zatrzymał się kilkanaście kroków dalej i z dystansu obserwował Josha, który zmagał się z towarem na palecie. Jego szczupłe, lecz muskularne, wytatuowane ramiona sprawiały wrażenie, jakby chłopak był stworzony do pracy fizycznej, ale z niewiadomego powodu w ogóle sobie z nią nie radził. W dodatku przerwy spędzał na czytaniu dziwnych książek. Kierownik pogładził swoje gęste wąsy, pokiwał głową i wrócił do zajęć, zerkając jednocześnie na wielki zegar wiszący w magazynie. Przerwa miała się zacząć za dwadzieścia pięć minut.

      Kurwa, co za gówno, skomentował tymczasem w myślach swoje zmagania Josh, popychając niezdarnie kolanem zgrzewki z plastikowymi butelkami, tak by nie zwisały z palety. Jak można wykonywać takie idiotyczne zajęcie dłużej niż rok? O czym ci ludzie myślą na co dzień?

      Chłopak rozejrzał się dookoła, przyglądając się swoim kolegom, z którymi, pomimo ich usilnych starań, nie mógł znaleźć wspólnego języka. Oparł się o kierownicę i upchnął w tylnej kieszeni jeansów magazyn „Nowy Świt”, podejmujący tematykę zjawisk paranormalnych, spisków itp., który prenumerował od kilku miesięcy.

      – Te, myśliciel! Weź się do roboty, bo korki robisz! – usłyszał wraz z przeszywającym dźwiękiem klaksonu wózka.

      – Daj mi, kurwa, spokój – warknął Josh na kolegę, który zatrzymał wózek tuż za nim. – Kretynie… – dodał półgłosem.

      Pomieszczenie socjalne pełniące funkcję zakładowej stołówki niemal w całości zajmowały długie stoły, przy których siedzieli teraz pracownicy magazynowi i członkowie obsługi sklepu. Jednych od drugich odróżniały kamizelki: ci pierwsi nosili zielone odblaskowe, ci drudzy – fioletowe z napisem „Jak mogę ci pomóc?”. Wszyscy wykonywali tak samo niewdzięczne i marnie opłacane zajęcie, jednak ci „na sklepie” uchodzili za tych, których praca była jakby mniej fizyczna, co w jakiś niepojęty sposób nobilitowało ich we własnych oczach. Z kolei ci z magazynu twierdzili, że za nic w świecie nie poszliby „na sklep”, żeby usługiwać wrednym klientom, mimo że sami się nimi stawali, gdy tylko ruszali na zakupy. Czasem zdarzały się jednak transfery z magazynu „na sklep”. Awans taki okupiony bywał ostracyzmem ze strony tych z magazynu i kompleksem niższości wobec tych, którzy byli „na sklepie” od początku, a nie z awansu. Tam już cię nie lubili, a tutaj nigdy cię nie polubią. Transfery ze sklepu do magazynu zdarzały się dużo rzadziej. Ci, którym to zaproponowano, zazwyczaj rezygnowali z pracy w Walmarcie.

      Josh Walker nie zrezygnował. Kiedy kierownik zaproponował mu przejście do magazynu, ucieszył się nawet. Na długo przed tym, zanim odbyli rozmowę na ten temat, chłopak wiedział, że praca z klientami nie jest tym, co powinien robić. Gardził tymi wszystkimi niby-eleganckimi paniusiami w wielkich SUV-ach z rozwydrzonymi dzieciakami na tylnych siedzeniach, które swoją rzekomą zamożność i wyższość mogły pokazać jedynie w najtańszym supermarkecie w Stanach Zjednoczonych. Aby robić zakupy gdzie indziej, musiałyby pójść do pracy, bo pensje ich mężów ledwie pokrywały ratę kredytu hipotecznego za domek na przedmieściach, comiesięczną opłatę abonamentową za samochód, rachunki za energię i opłaty za żywność. Ale na pójście do pracy nie mogły sobie pozwolić. To zrujnowałoby ich wizerunek, budowany z mozołem przez lata i pieczołowicie pielęgnowany na Instagramie i Facebooku za pomocą zdjęć wykonanych w miejscach tak egzotycznych, jak Floryda czy Hawaje. To tak jakby Francuz przechwalał się zdjęciami z Paryża. One jednak często nie odróżniały konia od koniaku, czym wywoływały u Josha niemalże odruch wymiotny, więc jedyna wieża Eiffla, jaką widziały, to ta kiczowata podróbka w Las Vegas. Ona dawała im namiastkę europejskiego blichtru i luksusu, który przecież tak kochały.

      Amerykańskie królowe przedmieścia, miłościwie panujące w kuchni i salonie, a czasem na starannie przystrzyżonym trawniku, którym wyściełany był ich amerykański sen. Żyjące życiem swoich dzieci, bo przecież swoje zaprzedały diabłu, czyli zblazowanemu mężowi. Ten zaś, znudzony i sterany bezsensowną pracą, wracał do domu codziennie około piątej po południu, chociaż miał ochotę uciec i nigdy nie wrócić. Nie mógł jednak porzucić tych kajdan, które sam sobie wykuwał przez lata, karmiony korporacyjnym bełkotem. Kiedy już je założył na własne nogi, spełnił się jego amerykański sen o wolności. Wolności, jaką odczuwał