– Rozumiemy, że to dobry wybór – odezwał się Dima. – Wydział Q… świetna rekomendacja.
– Zaraz wam o nim opowiem, a jak coś pokręcę, to Witek i Ela mnie poprawią. – Roman umościł się w fotelu i spoważniał. – Wcześniej jednak muszę o czymś was poinformować. Nie podjąłem jeszcze decyzji, kiedy dokładnie… – spuścił wzrok – ale zamierzam przejść na emeryturę i powinniśmy powoli zacząć się na to przygotowywać. Nasza Sekcja będzie pracować dalej.
| 6 |
Monika Arent – córka Bogumiła, weterynarza, i Marii, nauczycielki – urodziła się dwudziestego czwartego grudnia o osiemnastej, więc nikt nie mógł być obojętny wobec tego wydarzenia. Konserwatywna rodzina ojca uważała, że to znak boży, a jeszcze bardziej konserwatywni krewni matki traktowali to jako profanację. Monika zawsze dostawała wspaniałe prezenty pod choinkę, ale oprócz rodziców nikt życzeń urodzinowych jej nie składał. W dzieciństwie jednak liczyły się głównie prezenty, a nie życzenia, więc Monika bardzo lubiła Boże Narodzenie.
Już w szkole podstawowej odkryła w sobie zamiłowanie do rysowania, kolorowania i lepienia, które z każdym rokiem się pogłębiało, absorbując ją czasowo i intelektualnie. W szkole średniej zamieszkała w internacie i na krótko wsiąkła w środowisko punków, po czym zostało jej sporo przekłuć i bardzo dobrych graffiti w okolicach dworca w Mońkach. Był to okres buntu i szaleństwa hormonów, więc Monika, ku uldze rodziny, rzadko przyjeżdżała do domu i przestała drażnić sąsiadów swoim wyglądem.
Okres punkowania zakończył się jednak gwałtownym i głębokim wstrząsem. Okazało się, że Monika zupełnie zapomniała o matematyce, co groziło jej powtarzaniem trzeciej klasy. Jednej nocy zniknęły więc wszystkie kolczyki, pióropusz spłynął w toalecie, a glany wylądowały w śmietniku. Mimo tej odmiany dalej nie przyjeżdżała na rodzinne święta do Komornicy. Wzięła się ostro do nauki i zdała maturę z wyróżnieniem.
Wiedziała już, kim chce być, i przez całą czwartą klasę przygotowywała się do egzaminu na Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie. Dostała się za pierwszym razem, co zaskoczyło ją samą. Nie była już tylko maturzystką z Moniek i kiedy pierwszy raz wchodziła do gmachu na Krakowskim Przedmieściu jako studentka malarstwa, czuła, jakby jej płuca wypełniało klinicznie czyste szczęście i jakaś magiczna siła unosiła ją nad ziemią. Później się okazało, że tamtego dnia podobne doznanie było powszechne wśród niemal wszystkich nowych studentów, i Monika szybko zeszła na ziemię.
Dzięki pomocy finansowej rodziców wynajęła razem z Markiem, studentem trzeciego roku rzeźby, dwudziestopięciometrową kawalerkę na Powiślu. Marek był małomównym artystą w zniszczonym swetrze, o silnych dłoniach poznaczonych siniakami, bliznami i gliną, która wchodziła mu pod paznokcie. To wystarczyło, by Monika się w nim zakochała, chociaż Marek nie mówił wiele o miłości, bo – jako się rzekło – był małomówny. Spędziła z nim dwa wspaniałe lata, rozkoszując się imprezami i rozmowami po świt na wiślanych bulwarach. Wsiąkła w warszawskie środowisko, a ono ją przyjęło jako swoją gwiazdę. Bo Monika miała talent i wszyscy to widzieli, choć nie wszyscy chcieli zaakceptować.
Marek przez dwa lata ani razu nie powiedział, że ją kocha, chociaż zachowywał się, jakby tak właśnie było. Kiedy więc pewnego dnia zakomunikował, że zakochał się w Grażynie z wydziału wzornictwa, Monika nie mogła powiedzieć, że ją okłamał i zdradził. Wieść o tym, że jest już wolna, szybko rozniosła się na uczelni i dopiero wtedy Monika się dowiedziała, jaki Marek był naprawdę. Skróciło to jej rozpacz po rozstaniu, ale też wzbudziło rozczarowanie, które natychmiast przerodziło się we wściekłość. Nie chciała już mówić, że była zakochana, bo musiałaby się przyznać do własnej naiwności. Wolała milczeć.
Jednak rozstanie z Markiem przyniosło pozytywny skutek uboczny. Eksplozja emocji, jaką wówczas przeżyła, wyzwoliła w niej szaleńczą potrzebę tworzenia, która zaowocowała dziełami wzbudzającymi prawdziwy entuzjazm wykładowców i zazdrość części kolegów. W ciągu kilku miesięcy Monika jako pierwsza na roku miała już za sobą kilka wystaw. „I to wszystko dzięki Markowi” – mówiła z uśmiechem do przyjaciół po kilku kieliszkach białej sofii za siedem złotych.
W rzeczywistości bardzo przeżyła śmierć swojej pierwszej wielkiej miłości i wszyscy znajomi z akademii dobrze to wiedzieli, bo całą swoją rozpacz oddała w obrazach i grafice. I nie mogła tego ukryć pod żadnymi słowami, uśmiechami ani pod ironią. Wszystko było widoczne jak na dłoni.
Wiedziała, że z nieszczęśliwej miłości można się wyleczyć tylko nową miłością. I wkrótce taką znalazła, chociaż wcale jej nie szukała. Na wernisażu swojego profesora poznała jego brata Krisa, asystenta na wydziale prawa. Uznała, że prawnik będzie lepszym kandydatem na partnera niż jakiś artysta, i ostrożnie zaangażowała się w nowy związek.
Po trzech miesiącach przeniosła się do jego mieszkania na Górnym Mokotowie. W tym czasie obroniła pracę magisterską i otrzymała propozycję pozostania na uczelni. Kris był inteligentnym i opiekuńczym partnerem, mimo to nie mogła powiedzieć, że go kocha. A on się tego nie domagał i sam też nie narzucał się ze swoimi uczuciami. Byli zgraną parą bez konkretnych zobowiązań, więc ich uczucie zaczęło powoli stygnąć. Kris był typowym umysłem prawniczym i otoczenie postrzegał przez normy, zasady i odstępstwa od nich. Dlatego Monika jako artystka właściwie nie była w stanie nawiązać z nim kontaktu intelektualnego czy estetycznego. To nie stanowiło problemu w ich życiu codziennym, ale też nie wróżyło dobrze na przyszłość. To wtedy zaczęła chodzić na zajęcia z jogi. Pomyślała, że w ten sposób wypełni pustkę, którą wytwarza w niej Kris.
Efekt był odwrotny. Dzięki medytacji jeszcze lepiej zrozumiała, że życie nie znosi próżni, a żeby rachunek się zgadzał, człowiek powinien dawać więcej, niż bierze.
– Dzień dobry, pani Moniko – usłyszała za sobą głos nieznajomego mężczyzny, kiedy wychodziła z akademii pewnego jesiennego wieczoru. Obejrzała się, ale nikogo nie zauważyła. – Możemy chwilkę porozmawiać? – doleciał ten sam głos z prawej strony.
Zobaczyła stojącego w rogu korytarza niskiego, korpulentnego mężczyznę po sześćdziesiątce, w niemodnych dużych okularach i kapelusiku. Wygląda, jakby go wyczarował Duda-Gracz – pomyślała i od razu nabrała do niego sympatii.
– Pan do mnie mówi? – rzuciła niepewnie.
– Tak, pani Moniko – odparł cicho, uciekając nieśmiało wzrokiem. – Chciałbym porozmawiać, jeśli ma pani wolną chwilę – dodał już nieco głośniej.
– Aaa… – wydała z siebie dźwięk podobny do pytania.
– Wszystko za chwilę wyjaśnię. Tutaj za rogiem jest mała kawiarnia. Zapraszam.
– Ale… o co chodzi? – dopytywała się. – Skąd pan mnie zna?
– Wszystko za chwilę wyjaśnię – powtórzył. – To ważne, ale nic przykrego ani osobistego. – Uśmiechnął się nieporadnie i Monice zrobiło się go żal. – Zajmę pani pięć minut albo… albo całe życie. Sama pani zdecyduje. Nazywam się Roman Leski.
Monika zgodziła się na rozmowę. Zapamiętała ją dokładnie i w każdej chwili mogła odtworzyć jej dowolny fragment, opisać spojrzenia Romana, ruchy jego rąk, własne myśli. I rzeczywiście zajął jej całe życie, ale to ona wybrała.
Nie wiedziała nawet, że istnieje coś takiego jak wywiad, że to jakaś instytucja, organizacja. Nigdy nie przypuszczała,