– Nie widzę – odparł Yacef.
– Aaa… jasne, chłopie! – Zenonik uniósł głos i palec wskazujący. – Bo ja już wszystko wiem. A co? Myślałeś, że Polak to taki tępy i można go tego…
– Nie wiem, o czym pan mówi – wtrącił spokojnie Yacef i pomyślał, że z tym alkoholem to Prorok miał pełną rację.
– Ale muszę ci powiedzieć, że jest dobrze, wcale mi to nie przeszkadza, że ty… a wprost przeciwnie, nawet bardzo mi to na tak – Zenonik wyrzucił z siebie całkiem składnie. – Wiesz… ja dużo wiem i wszystko widzę.
– Nie mam wątpliwości – odpowiedział Yacef, a Zenonik zamilkł.
Ruch na ulicach zamierał. Wielkie miasto zapadało w nocny letarg, lepki od potu. Algier nie miał już w sobie nic z uroku francuskiej kolonii, która żyła nocą. Ale dzisiaj i tak prawie nikt nie pamiętał, jak było wcześniej.
Yacef urodził się dziewiętnastego czerwca 1965 roku i był Kabylem. Tego dnia bezkrwawo władzę przejął pułkownik Bumedien, a w Algierze już dawno nie było pieds-noirs, chociaż zostały po nich białe domy. Nie tęsknił za Francuzami, mimo że ich lubił. To było dziwne uczucie, bo jeden stryj zginął pod Monte Cassino, a drugi zamęczony w Kasbie przez spadochroniarzy generała Massu.
Na Chéraga dojechali w ciągu piętnastu minut. Zenonik, zamiast powiedzieć, co wie i widzi, spał z głową odchyloną do tyłu, telefonem w dłoni i ciężko oddychał, jakby miał astmę. Yacef wykorzystał chwilę spokoju i jeszcze kilka minut pojeździł po okolicy, żeby się upewnić, czy nikt ich nie obserwuje. Nie zauważył nic podejrzanego i wjechał na teren posesji francuskiego pułkownika. Mimo wszystko czuł niepokój i kiedy wysiadał, rozejrzał się jeszcze uważnie, chociaż napastnik mógł ukryć się gdziekolwiek. Krzaków, zakamarków i cienia było pod dostatkiem.
Na wszelki wypadek odbezpieczył pistolet. Otworzył drzwi i obudził Zenonika.
– Już jesteśmy? – zapytał Polak, jakby całkiem wytrzeźwiał. – Zmęczył mnie ten upał dzisiaj. To był dobry dzień… Która godzina? – Próbował spojrzeć na zegarek, ale tylko zmrużył oczy i wydął policzki. – Która jest?
– Za kwadrans pierwsza. – odparł Yacef, pomagając mu wysiąść.
– Ooo… jeszcze wcześnie. – Zenonik stanął na własnych nogach. – To był bardzo udany dzień. Prawda, Yacef?
– Prawda – odparł grzecznie kierowca, chociaż wcale nie uważał tego dnia za udany, bo wciąż czuł niepokój.
– Wprowadź samochód do garażu, a ja idę już do domu – zarządził Zenonik i ruszył niepewnie w kierunku drzwi.
Yacef odprowadził go wzrokiem. Wsiadł dopiero wtedy, gdy zobaczył, że wewnątrz zapaliło się światło. Wrzucił bieg i ruszył. Po kilku metrach skręcił w prawo – garaż był z drugiej strony budynku – i nagle zauważył w lusterku cień postaci, która majaczyła między potężnym liściem agawy i pniem akacji. Z całej siły wbił nogę w hamulec, wyszarpnął pistolet i wyskoczył z samochodu.
– Widziałem cię! – krzyknął po arabsku i skierował broń w stronę krzaków.
Noc była księżycowa, niebo pogodnie rozgwieżdżone, więc i cienie nabrały silnego kontrastu i ostrości. Yacef wiedział, że w taką noc wszystko można zobaczyć. Walczył z islamistami w Atlasie Tellskim, a na wojnie drzewa, krzewy i głazy czasami ożywają, potem złudzenia wywołują halucynacje, a stąd już blisko do przerażenia i szaleństwa. Lęk zabija żołnierza.
Yacef jednak potrafił zapanować nad strachem. Z trzymaną oburącz bronią, pochylony i gotowy do strzału zaczął zbliżać się do cienia, który wciąż stał wyprostowany w krzakach. Z każdym krokiem Yacef był coraz bardziej pewny, że to tylko cień, ale nie miał sobie za złe, że dał się zwieść. Widział wielu żołnierzy z podciętymi gardłami. Śmierć potrafi się dobrze ukryć.
Zrobił jeszcze krok, gdy na pierwszym piętrze Zenonik włączył światło. Snop padł wprost na krzaki i Yacef był już pewny, że to tylko złudzenie. Na wszelki wypadek zajrzał głębiej, obszedł zarośla z drugiej strony i nieco uspokojony wrócił do samochodu. Mimo to wydawało mu się, że wokół dzieje się coś dziwnego. Nie potrafił tego określić, ale znał to. Czuł lęk, przed którym nie można się zasłonić bronią.
Mieszkał na parterze. Zajmował nieduży pokój przy kuchni i chociaż obok był większy, wolał ten, bo miał drugie, oddzielne wyjście do garażu. Właściwie tylko tam spał. Oglądał telewizję i jadł w kuchni.
Pan Korczyk mieszkał w tym domu razem z żoną i dwójką dzieci. Często gościł znajomych z Polski, którzy zajmowali pokoje na parterze. Prowadził też intensywne życie towarzyskie, więc w kuchni na stałe pracowała Aisza, której Yacef pomagał, dowożąc zakupy z bazaru. Ciągle jeździł na lotnisko, zawoził do szkoły dzieci, a czasami był nawet przewodnikiem turystycznym. Dom tętnił życiem od rana do późnej nocy. Yacef czuł się potrzebny i był dobrze traktowany. Nie miał czasu na wspomnienia.
Odkąd przyjechał pan Zenonik, wszystko się zmieniło. Dom opustoszał, odeszła Aisza i Yacef został w kuchni sam z telewizorem, herbatą i odżywającymi wspomnieniami. Wprawdzie dostał podwyżkę, ale i tak prawie wszystkie pieniądze oddawał szwagierce Majsun, która samotnie wychowywała dwoje dzieci.
Kiedy wszedł do kuchni, Zenonik siedział przy stole. Stała przed nim butelka whisky i dwie szklanki.
– Nigdy ci nie zaproponowałem, ale jestem tu od niedawna. – Patrzył na Yacefa mętnym wzrokiem. – Napijesz się ze mną? – Nie czekając na odpowiedź, chwycił butelkę.
– Nie piję alkoholu – odparł spokojnie Yacef. – Ale mogę z panem posiedzieć.
– Nie wiesz, co tracisz, ale rozumiem… religia. Sam jestem katolikiem, ale niewierzącym. – Wlał sobie whisky na dwa centymetry i natychmiast wypił.
– Niewierzącym? – zapytał zdziwiony Yacef i włączył czajnik z herbatą.
– Nie zrozumiesz tego. – Zenonik spuścił głowę. – Miałem żonę, bardzo ją kochałem, a ona mnie zdradziła. Odeszła. – Trzymał szklankę w dłoniach i wpatrywał się w jej dno. – Zdradziła mnie z moim szefem… konsulem generalnym w Petersburgu… Wiesz, gdzie to jest?
– W Rosji.
– Kurwa, zdradziła mnie, a ja tak ją kochałem. – Zenonik pociągnął nosem. – Wiesz, byłem tam kiedyś konsulem… Kurwa, jak ja tej Rosji nienawidzę! A on starszy ode mnie o piętnaście lat, rozumiesz? Myślałem, że ich zabiję, a potem siebie, kurwa, nawet już wszystko zaplanowałem. Ty nie masz pojęcia, chłopie, jaki to ból. – Wlał sobie następną porcję, rozlewając alkohol po stole. – Nikomu o tym nie mówiłem. Ale co ty możesz wiedzieć. Przestałem wierzyć w Boga, który tak mnie skrzywdził, a ja przed nim przysięgałem jej miłość aż do śmierci. – Znów pociągnął nosem i wytarł go dłonią. – Chodzę do kościoła, ale o nic nie proszę, bo i tak nic mi Bóg nie da. Tobie dał? – Spojrzał na Yacefa spod przymkniętych powiek i widać było, że zaczyna odpływać. – Nooo… powiedz, dał ci coś… czy… ach… co ty możesz o tym wiedzieć. Eeech… – Machnął ręką i przewrócił szklankę, która