– Bliziutko. Kilka przecznic stąd.
– Panie profesorze, to znaczy, panie Thwaite…
Z papierosem w dłoni, jeszcze niezapalonym (zdążył się już zapoznać z wkurzającymi przepisami, które są tu egzekwowane z taką samą surowością jak w samolotowych toaletach), Thwaite ruszył do wyjścia, rzucając przez ramię zachęcające spojrzenie w stronę panny Levine.
– Czy mogłabym…? Mam kilka pytań… Piszę artykuł do gazety na zaliczenie i chciałabym w nim przedstawić pańską sylwetkę.
– A więc także początkująca dziennikarka?
Roanne Levine znowu się roześmiała. To był śmiech, który po jakimś czasie mógłby się stać denerwujący, ale w Murrayu zwyciężyła ciekawość. Poza tym dziewczyna była naprawdę ładna.
– W takim razie może wybierze się pani z nami na drinka?
Eli chrząknął.
– Bo ja wiem… Profesorze Triplett? Nie chciałabym… No chyba że na chwilkę. Albo może lepiej przyjdę kiedy indziej.
Thwaite lekko zirytowany zachowaniem Eliego (To też jest zabronione, jak palenie? Ale przecież on tu nawet nie uczy, co go to obchodzi?) powiedział:
– Nie, nie, zapraszamy. Mamy czas. Wyśpimy się po śmierci.
Trafili do tradycyjnego irlandzkiego pubu z kamienną posadzką i drewnianymi stołami lepiącymi się od brudu. Panował półmrok, większość światła dostarczał neon w witrynie. Na każdym stole stała popielniczka i podkładki do piwa z motywem koniczyny. Thwaite i Eli zamówili whisky z wodą sodową, a Roanne po chwili wahania poprosiła o Białego Rosjanina.
– Tym się można bardziej najeść niż napić – zauważył Thwaite.
– Wiem, ale tutaj robią najlepsze w mieście. Zawsze to zamawiam.
– No i słusznie. Ciągle powtarzam, że trzeba żyć w zgodzie z sobą.
Zapadła nieco krępująca cisza. Thwaite widział, że Eli specjalnie stara się jej nie zapełnić, w nadziei że niezręczność sytuacji zniechęci dziewczynę do przedłużania spotkania. Jednak jej to nie odstraszyło. Wyjęła z plecaka notatnik i zaczęła go pilnie wertować.
– Wypisałam sobie kilka pytań – powiedziała. – Pozwoli pan?
Pytania okazały się w dużej mierze osobiste i odniosły taki skutek (być może zamierzony), że Thwaite coraz mniej skupiał się na odpowiedziach, a coraz baczniej przyglądał dziewczynie. Z reguły uwielbiał mówić (uwielbiał u c z y ć, jak przyznał przed wykładem Triplettowi), ale mówienie o sobie go nie interesowało. Zauważył, że Roanne ma nawyk naciągania rękawa swetra na lewą dłoń i przytrzymywania go w trakcie pisania. Nogi w długich czarnych kozakach splotła pod stołem i zerkała na Thwaite’a spod zasłony włosów niczym łania albo królik. Z każdym pytaniem wydawała mu się coraz młodsza i prezentowała uroczą ignorancję, ale ujął go jej zapał i gorliwość. Zauważył też (po takim czasie z pewnością mógł to zauważyć), że chyba jej się podoba. Cała trójka zamówiła sobie jeszcze po jednym drinku i wreszcie Eli, który coraz bardziej się niecierpliwił, poczuł zawodową potrzebę stanowczej interwencji.
– Na pewno masz już dość materiału na pełną biografię, Roanne – powiedział odsuwając się od stolika. – Pójdę uregulować rachunek, a wy tymczasem powoli kończcie. Pan Thwaite nie może poświęcić całego wieczoru, a i ty pewnie masz mnóstwo innych rzeczy do roboty.
– Proszę się nim nie przejmować – powiedział Murray, kiedy Eli odszedł. – On tylko dba o pani reputację.
– Cóż, wprawdzie chciałam jeszcze spytać o kilka rzeczy, ale…
– Wie pani co? – przerwał. – Proszę mi dać swój numer telefonu, to później zadzwonię. – Patrzył, jak zareaguje, ale jej twarz pozostała niewzruszona. – A może lepiej jutro, wtedy dokończymy.
Zamaszystym pismem zanotowała swoje dane i wyrwała kartkę z notatnika.
– Jestem panu niezmiernie wdzięczna – powiedziała z przejęciem. – To było niesamowite.
Oczywiście, nie miał zamiaru do niej dzwonić i ona chyba zdawała sobie z tego sprawę, ale przynajmniej dzięki temu będzie miała poczucie, że narodziła się między nimi jakaś nić porozumienia, że wywarła na nim wrażenie, a na pewno o czymś takim marzyła. Thwaite wsunął kartkę do kieszeni płaszcza, która już pękała w szwach od rachunków za taksówki, pudełek z zapałkami i świstków takich jak ten. Kto wie, może do niej zadzwoni, jeśli nie dziś, to kiedy indziej. Ważne, aby zostawić sobie otwartą furtkę.
Roanne Levine pomachała swojemu profesorowi i wyszła z baru. Na zewnątrz zapadła już noc i była paskudna pogoda – niewielka ilość śniegu zdążyła stopnieć i w mokrych chodnikach odbijały się światła latarni. Thwaite zgodził się jeszcze wpaść z Elim do pewnego bistra przy Amsterdam Avenue.
Kiedy grubo po pierwszej w nocy wrócił do domu, w holu paliła się tylko jedna lampka. Przez moment nie mógł skojarzyć, czy córka jest w domu czy nie, ale był pewien, że żona, do której nie raczył zadzwonić, zdenerwuje się, jeśli ją obudzi, więc starał się poruszać jak najciszej, na paluszkach. Nie wiadomo, czy to przez ten chód, czy z powodu ciemności, czy – nie ukrywajmy – ogromnych ilości whisky i burgunda, które wlał w siebie tego wieczoru, jakimś cudem nie zauważył na chodniku plamy wymiocin, która znienacka znalazła się pod jego prawym butem.
– Cholera – syknął. – Niech to szlag. – Wiedział, że to robota ich siedemnastoletniego kota abisyńczyka o imieniu Papież. Niegdyś dumny i wyniosły, z wiekiem zniedołężniał, wychudł i budził tylko odrazę. To był prezent dla Mariny, wówczas nastoletniej dziewczynki marzącej o kucyku albo psie. Murray nadal uważał, że to ona powinna się nim opiekować. Nieważne, że wyjechała na miesiąc do Stockbridge (teraz sobie przypomniał). Sprzątanie kocich wymiocin nigdy nie należało i nie będzie należeć do jego obowiązków. Zrzucił prawy but, pomagając sobie drugą nogą, potem ostrożnie się schylił i zdjął lewy. Wznowił swój bezszelestny pochód przez hol, a skalane obuwie zostało na podłodze zaskoczone, jakby jego właściciel uległ nagle samospaleniu.
Rozdział 6
Papież jest chory
Tydzień po powrocie do domu, kiedy Danielle zdążyła już odespać różnicę czasu i odkryć, że mimo wysiłków, jakie w niego włożyła, jej australijski projekt nie wypali (tak naprawdę przeczuwała to od początku), zadzwoniła do państwa Thwaite z prośbą o numer telefonu Mariny w Stockbridge. Sądziła, że odbierze Annabel (pracująca społecznie jako adwokat rodzinny i zwykle nieobecna w tygodniu, choć czasem jakimś cudem można ją zastać) lub raczej gosposia Aurora. Murray Thwaite, który nawet po tylu latach wciąż ją onieśmielał, miał u siebie w gabinecie osobną linię i nigdy nie odbierał domowego telefonu. Tymczasem słuchawkę podniosła Marina we własnej osobie. Miała zaspany głos.
– Obudziłam cię? Już po jedenastej.
– Mmm.
– Co ty tu w ogóle robisz?
Marina opowiedziała jej o wizycie Juliusa, o wielkiej śnieżycy, o tym, jak zrobiło się tam strasznie i klaustrofobicznie, dlatego zaproponowała, że odwiezie go autem do miasta.
– Myślałam, że zaraz wrócę, ale okazało się, że tu jest nagle tyle spraw do załatwienia.
– Co, na przykład?
– No, wiesz… wiadomości, maile.
– Przecież