– Teraz to nawet nie wiedziałabym, jak się do tego zabrać. Naprawdę muszę skończyć książkę. To jest w tej chwili najważniejsze.
– Ale… – zawahała się Danielle. – Powiedz mi szczerze: zamierzasz ją w ogóle skończyć? Kiedy?
– Mam termin na sierpień.
– A nie to samo mówiłaś w zeszłym roku? Dwa lata temu, zdaje się, miała być gotowa na Boże Narodzenie.
– No dobra, idzie mi to trochę wolno. Jestem spóźniona. I co z tego? O co ci właściwie chodzi?
– O nic. Po prostu myślę, że utknęłaś w martwym punkcie, to wszystko. A jeśli nie posuwasz się do przodu, tylko stoisz w miejscu, to znaczy, że się cofasz. Rozumiesz?
– Julius ci opowiadał o swoim ostatnim zawodzie miłosnym?
– Okej, w takim razie zostawmy to. Ale zastanów się nad tym. Przecież możemy ci pomóc poszukać tej pracy. Popytam tu i tam. Ty też się rozejrzyj. Kurczę, przecież twój ojciec ma tylu znajomych.
– Dobra. – Marina usiadła na łóżku w pozycji lotosu. Skrzyżowała nogi, poprawiła pośladki, wyprostowała się i wzięła głęboki oddech. – Nie lubię do tego wracać, bo wiem, że cię to denerwuje i zaraz mi mówisz, że mam się przestać przejmować, ale ty nie masz pojęcia, jak to jest być córką Murraya Thwaite’a. Nie chcę iść do pierwszej lepszej pracy tylko dlatego, że on mi ją załatwił, a już zupełnie sobie nie wyobrażam, że biorę, co popadnie, bo wszyscy uważacie, że tak będzie dla mnie lepiej. Ja muszę być do tego przekonana. Mam swoje ambicje.
– Chcesz powiedzieć, że jesteś stworzona do wyższych celów, tak?
– Nieważne. Wiem, że to zabrzmi banalnie, ale chciałabym coś zdziałać w życiu. Pisaniem. Robić coś ważnego. I nie mam na myśli, bo ja wiem, relacjonowania dla „New York Timesa” posiedzeń oddziału Stowarzyszenia Rodziców i Nauczycieli ze States Island. – Ich wspólna znajoma ze studiów niedawno z entuzjazmem przyjęła taką właśnie propozycję. – Zresztą obie wiemy, że i tak bym tej pracy nie dostała, choćbym nawet chciała.
– Każdy gdzieś zaczyna.
– Co to ma być? Wieczór złotych myśli? Ja zaczynam od napisania książki. Tylko zajmuje mi to na razie więcej czasu, niż myślałam.
Danielle znów wskazała gestem pokój.
– Jak uważasz – powiedziała. – No to mów, co tam słychać u naszego przyjaciela Juliusa?
Rozdział 7
„Poznajcie Murraya Thwaite’a”
– autor: Roanne Levine
(warsztaty dziennikarskie)
Niewielu współczesnych dziennikarzy budzi tyle kontrowersji oraz może poszczycić się taką erudycją i wszechstronnością jak Murray Thwaite. Sześćdziesięcioletni obecnie Thwaite najbardziej znany jest ze swoich comiesięcznych artykułów w piśmie „The Action” oraz felietonów publikowanych w „New Yorkerze” i „The New York Review of Books”. Jest również autorem i redaktorem dwunastu książek, w tym Rage in the System i Underground Warfare in Latin America. Najnowsza publikacja, zatytułowana Waiting for the Fat Lady to Sing, to zbiór esejów na temat późnego kapitalizmu. Murray Thwaite gościł niedawno na naszej uczelni i w ramach seminarium z historii profesora Tripletta wygłosił wykład pod tytułem Protesty społeczne w powojennej Ameryce, w czasie którego opowiadał o swojej działalności w ruchu antywojennym podczas wojny w Wietnamie. Wysoki, przystojny, szpakowaty, o mocno zarysowanej szczęce i przenikliwych niebieskich oczach. Ubrany w charakterystyczną tweedową marynarkę, elegancką, choć nieco staromodną. W trakcie wykładu żywiołowo gestykulował. Jest dynamicznym mówcą i nie boi się nawet najbardziej prowokacyjnych pytań. Jeden ze studentów zapytał go, czy uważa, że jego działania przyniosły jakieś wymierne efekty, a pan Thwaite dosłownie uderzył pięścią w mównicę i odpowiedział: „Oczywiście. Może nie tyle, ile nam się marzyło – było za późno, żeby uratować życie tysięcy młodych ludzi po obu stronach – ale wierzcie mi, dzięki nam wiele się zmieniło. Jeżeli po coś wymyślono demokrację, to właśnie po to, żeby społeczeństwo mogło być wysłuchane i żeby postępowano zgodnie z jego wolą. To nie idealizm, to fakt. I jednocześnie powinność. Powinnością każdego z was obecnych na tej sali jest zdobywać wiedzę, formułować własne opinie na podstawie faktów oraz edukować innych”.
Murray Thwaite, od lat mieszkaniec Nowego Jorku, urodził się w tysiąc dziewięćset czterdziestym roku w miasteczku Watertown w północnej części stanu, niedaleko granicy amerykańsko-kanadyjskiej. Syn nauczyciela i gospodyni domowej, był starszym z dwojga dzieci. W późnych latach pięćdziesiątych uzyskał stypendium Uniwersytetu Harvarda, gdzie studiował historię, którą ukończył w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym pierwszym roku, w wieku dwudziestu lat. Po rocznym pobycie w Paryżu na stypendium Fulbrighta, gdzie się zajmował zagadnieniem francuskiego ruchu oporu w czasie drugiej wojny światowej, wyruszył w podróż po Europie. Rok później wrócił do Stanów i osiadł w Nowym Jorku. Karierę dziennikarską rozpoczął jeszcze podczas pobytu za oceanem: „Napisałem do pewnego redaktora z »Boston Globe«, ojca mojego kolegi z Harvardu, i spytałem, czy mógłbym mu przysłać próbki swoich tekstów do oceny. Zgodził się. Pierwszy materiał, który ode mnie otrzymał, to był reportaż o odczuciach berlińczyków na temat muru, od niedawna dzielącego ich miasto. Potem pojechałem do Anglii i zrobiłem wywiady ze strajkującymi górnikami. Ten człowiek wydrukował oba artykuły i poprosił o następne. Hiszpania epoki Franco, demokracja w Turcji – rozkręciłem się. Pojechałem na Sycylię i napisałem tekst o mieście mafii. To był wspaniały rok”.
Zapytałam pana Thwaite’a, czy nie myślał o tym, żeby zostać w Europie i pracować jako zagraniczny korespondent: „Tak, przez chwilę się nad tym zastanawiałem – odpowiedział – ale doszedłem do wniosku, że mam tu do czego wracać. Dużo się wtedy działo. A decyzję przypieczętował zamach na Kennedy’ego. Wróciłem i zdążyłem jeszcze objechać Południe i porozmawiać z ludźmi na temat ustawy o prawach obywatelskich. Wtedy też po raz pierwszy zainteresowałem się problematyką kary śmierci, co do dzisiaj pozostaje dla mnie ważnym tematem. Oczywiście, to był czas, kiedy się nasilały konflikty w Azji Południowej, wojna w Wietnamie już trwała, więc miałem co robić”.
Pan Thwaite, nałogowy palacz, uprzejmie zgodził się udzielić mi wywiadu po zajęciach. Odbyliśmy pogawędkę przy drinku w barze „U Mulligana”, gdzie pan Thwaite wydawał się czuć bardzo swobodnie. Gdyby był w krawacie, na pewno by go poluźnił. W pewnym momencie zapytał, ile mam lat, a gdy odpowiedziałam, że urodziłam się w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym pierwszym, wybuchnął śmiechem. „Wie pani, co ja robiłem w osiemdziesiątym pierwszym? Byłem w Salwadorze i Gwatemali, donosiłem o działalności – oczywiście tajnej – amerykańskiego rządu na tym terenie. Dla pani to pewnie abstrakcja”.
Pan Thwaite w roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym ósmym ożenił się z Annabel Chase, prawniczką specjalizującą się w prawach dziecka („Miałem na sobie welurowe spodnie – wspomina – a ona kwiaty we włosach”). Mają jedną córkę, Marinę, która przyszła na świat dwa lata później. Jest absolwentką Uniwersytetu Browna, który ukończyła w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym trzecim roku i obecnie pracuje nad swoją pierwszą książką. „Nigdy nie namawiałem córki, żeby została pisarką. Wręcz przeciwnie. Uważam, że jeśli ktoś potrafi robić coś innego, niech to robi, ponieważ to zajęcie fascynujące, ale bardzo niepewne. Jednak starałem się ją wychowywać