Dzieci cesarza. Claire Messud. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Claire Messud
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-068-7
Скачать книгу
wspinać się na górę, umyślnie robiąc przy tym jak najwięcej hałasu.

      – Bootie, nie słyszałeś, co mówiłam?

      Drzwi się otwarły i syn powoli wychylił się ze swojego pokoju, mrużąc oczy i poprawiając okulary. Okrywająca jego pulchne ciało staroświecka brązowa piżama z flaneli była pomięta. W pierwszym odruchu podciągnął spodnie, żeby zasłonić przed matką swój blady sterczący brzuch. W zamian ukazały się jego zaskakująco chude kostki i długie owłosione palce u nóg.

      – To ty od śniadania nic nie robiłeś, tylko spałeś? – powiedziała z wyrzutem Judy, lecz gdy spojrzała na tego półprzytomnego bezradnego chłopca (prawie metr osiemdziesiąt wzrostu), który stał przed nią, chwiejąc się na nogach, poczuła przypływ czułości. – Bootie? Frederick? Śpisz jeszcze?

      – Czytałem, mamo. Czytałem w łóżku.

      – Ale przed domem leży pół metra śniegu i ciągle pada.

      – Wiem.

      – Trzeba się jakoś wydostać, prawda?

      – Szkoła jest zamknięta. Nie musisz iść do pracy.

      – To, że nie mam dzisiaj lekcji, nie znaczy, że nie muszę wychodzić z domu. A ty? – Frederick wsunął zwiniętą dłoń pod okulary i przetarł lewe oko. – Zdaje się, że miałeś szukać pracy. Nic nie znajdziesz, jeśli będziesz całymi dniami wylegiwał się w łóżku.

      – W mieście śnieżyca, wszystko zamknięte, nie tylko szkoła. Nie mam po co iść. – Nagle wydał się jej jakiś nieprzejednany, wręcz zimny. – Poza tym czytanie to też praca. To, że nie dostaję za to pieniędzy, nie znaczy, że się obijam.

      – Nie zaczynaj znowu, proszę.

      – Spytaj wuja Murraya. Nie sądzisz, że on całymi dniami głównie czyta?

      – Nie wiem, co twój wuj robi z wolnym czasem, ale przypominam ci, że jemu dobrze płacą. Bardzo dobrze. I wiem, że kiedy był w twoim wieku, studiował i miał pracę. Chyba nawet niejedną, bo babci i dziadka nie było stać na…

      – Wiem, mamo, wiem. Skończę tylko rozdział, a kiedy przestanie padać, odśnieżę podjazd.

      – Nawet jeśli nie przestanie, Bootie. Od siódmej rano pługi już dwa razy wyjeżdżały na ulicę.

      – Nie nazywaj mnie Bootie – powiedział, wycofując się do pokoju. – Nie tak mam na imię.

      Judy Tubb mieszkała z synem w dużym rozpadającym się wiktoriańskim domu we wschodniej części miasteczka Watertown, przy drodze na Lowville, w sąsiedztwie innych podobnie zniszczonych budynków. Niektóre podzielono na mieszkania, a jeden, na końcu ulicy, był całkiem opuszczony: eleganckie okna zabito dyktą, a nieremontowany ganek powoli się zapadał. Niestety tak to wyglądało w tym mieście. Wciąż był to niezły adres – ładny dom na sporej, kwadratowej działce w dobrej części miasta, a okolica tak samo porządna jak dwadzieścia lat wcześniej, gdy Bert i Judy wprowadzali się tu z córeczką Sarah. Bootiego wtedy jeszcze nie było w planach.

      Urodzona parę domów stąd Judy całe życie mieszkała w tym mieście, z wyjątkiem okresu studiów i kilku lat w Syracuse, gdzie pracowała jako nauczycielka. Watertown stało się dla niej niewidzialne niczym własna skóra. Przestała już zauważać (jeżeli w ogóle kiedykolwiek zauważała) opustoszałe wystawy sklepów i próchniejące werandy. Zaprojektowany z rozmachem centralny plac otoczony okazałymi kamienicami (znany niegdyś jako Miasto Girland) tylko czasami robił na niej wrażenie opuszczonego, głównie wtedy, gdy przejeżdżała tamtędy w drodze do pracy albo do supermarketu. Był raczej bezpieczny, znajomy, swojski. To samo można odnieść do jej domu i dzielnicy, w której mieszkała. Przywiązała się do nich mocno, dlatego że były jej.

      Do wejścia prowadziły strome schodki. Wzdłuż frontowej ściany znajdowało się wybetonowane patio, a nad nim balkon. We wczesnych latach osiemdziesiątych Tubbowie obłożyli elewację aluminiowym sidingiem – białym, najtańszym – ale teraz już był brudny i pokryty plamami mchu. Gdzieniegdzie było widać wgniecenia spowodowane odpadającymi fragmentami rynny lub wybrzuszenia stanowiące dzieło wiewiórek i ptaków, które pod panelami pozakładały sobie gniazda. Stolarkę pomalowano na zielono, ale farba wszędzie się łuszczyła, a miejscami była zupełnie wytarta. Śnieg przykrył najgorsze defekty budynku (w tym murszejący fragment gołego muru u podstawy) i złagodził jego kontury, tak że spiczasty dach (kiedyś pokryty dachówką, teraz zwykłą papą) zdawał się wznosić dostojnie ku zachmurzonemu niebu.

      Wnętrze domu Tubbów wciąż prezentowało się elegancko, może z wyjątkiem pokoju Bootiego, terytorium, do którego Judy nie rościła sobie praw. Od lat nic tam nie remontowano. Odkąd zmarł Bert (cztery lata temu na raka trzustki), Judy nie miała nawet odwagi pomalować ścian. Być może przez to w pomieszczeniach panowała duszna mroczna atmosfera. Za to bardzo dbała o porządek: drewniane meble lśniły czystością, linoleum było wypastowane, nawet okna (przynajmniej w lecie, gdy zdejmowało się zewnętrzne osłony) zawsze były idealnie umyte. Niewiele dało się zrobić z uporczywym wykwitem pleśni na ścianie w piwnicy (Judy mówiła, że to wina sidingu, który przez te wszystkie lata nie pozwalał murom oddychać) oraz na kawałku linoleum za muszlą w łazience. Ogólnie jednak Judy uważała, że wszystko znajduje się w dobrym stanie technicznym: stare komody i deski na podłodze, a nawet złożony z kolorowych rombów mały witraż nad frontowymi drzwiami. Bert odkrył (uwielbiał się bawić w takie poszukiwania), że poprzedni właściciele zamówili go na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku z katalogu Searsa.

      Judy kochała swój dom, ale nie tylko ze względu na jego historię. Najbardziej lubiła piętro: ogromną słoneczną sypialnię, którą dzieliła z ukochanym mężem i w której umarłby w spokoju, gdyby nie konieczność hospitalizacji, szeroki korytarz zakończony balkonem z lśniącą balustradą, a nawet wyblakły chodnik w różowe kwiaty wydzielający charakterystyczny zapach kurzu. Znała go tak dobrze, że potrafiłaby z zamkniętymi oczami wskazać wszystkie wytarte miejsca i stare, nie dające się usunąć plamy. Kiedy z tego korytarza wchodziła do swej ukochanej sypialni, zmartwiona osowiałością syna (taki wiek, powtarzała sobie, takie czasy), czuła się, jakby wkraczała w światłość: dwa duże okna rzucały opalizujący blask na ściany wyłożone wzorzystą tapetą i rodzinne zdjęcia stojące na komodzie. Nawet zrzucone niedbale pończochy, które od wczoraj zachowywały kształt jej masywnych nóg, zdawała się otaczać świetlista poświata. Judy wniosła tu z sobą we włosach i na dłoniach zapach kawy, a dołem wdarł się do środka powiew ciepłego powietrza. Mimo zmartwień związanych z Bootiem (przynajmniej w tym momencie chciała o nich zapomnieć) czuła się szczęśliwa; była jeszcze na tyle młoda, aby cieszył ją nawet śnieg.

      Judy Tubb starannie pościeliła łóżko, wygładzając prześcieradło i zdejmując pojedyncze siwe włoski z poduszki. Potem przykryła wszystko wełnianym kocem w kolorze musztardy. Na tym punkcie miała obsesję: narzuta musiała być idealnie równa, z zaznaczającymi się od spodu krągłościami poduszek. Nie przepadała za pikowanymi narzutami, wydawały się jej zbyt lekkie, delikatne. Ciężki koc wyglądał solidniej i dawał poczucie wysiłku włożonego w czynność ścielenia. Wzięła prysznic i ubrała się w łazience. To był wiktoriański dom, więc mimo czterech sypialni miał tylko jedną łazienkę. Wyszła mając na sobie ulubiony różowy golf, a na nim zapinany sweter z angory w kolorze awokado, który zeszłej zimy własnoręcznie wydziergała na drutach. Prawdę mówiąc, to miał być prezent dla jej bratanicy Mariny. Bóg jeden wie, skąd jej to przyszło do głowy, nigdy nie były sobie bliskie, ale uwielbiała robić na drutach i zrobiła już z tuzin swetrów dla swojej córki i wnucząt. Jednak na Gwiazdkę nie był jeszcze gotowy, a poza tym kiedy zobaczyła, co jej przysłała Marina (ażurowy aksamitny szal w kolorze bordo z ozdobnymi frędzlami