Dla niektórych byłby to oczywiście bodziec, żeby przyspieszyć proces, lecz Marina nie umiałaby się podpisać pod czymś, z czego nie czuje się dumna, chociaż zaczęła wątpić, że w tym wypadku można będzie mówić o dumie. W końcu jest córką swego ojca, a to jej p i e r w s z a książka. Zerwanie z Alem bardzo wybiło ją z rytmu, nie pomógł też późniejszy wędrowny tryb życia, a także, jeśli miałaby być szczera, powrót do rodzinnego domu. Redaktor odpowiedzialny za jej projekt (już trzeci na przestrzeni lat; pyzaty i piegowaty smarkacz z zadartym nosem o szczeniackim imieniu Scott) zaczął ją w ostatnich miesiącach ścigać i wysyłać złowieszcze sygnały o zbliżającym się ostatecznym terminie. Marina się przestraszyła, że jeżeli nie zdąży, mogą zażądać zwrotu zaliczki (takie rzeczy się przecież zdarzały, sama słyszała), a to była niebagatelna kwota, która w całości gdzieś się rozeszła. W tej sytuacji za radą matki (jako że dla ojca praca nierozerwalnie łączy się z ludźmi i pobyt w Stockbridge w odizolowaniu od wszelkiego towarzystwa to jak banicja) wyjechała na wieś, aby tam w spokoju zdobyć się na ostatni wysiłek i dokończyć książkę.
Była połowa marca, a ona zobowiązała się zostać tu do maja. Gdyby ją jednak przycisnąć do muru, przyznałaby, że nie sądziła, iż wytrzyma tak długo. To tak jak z Grubym Alem: gdyby wtedy ktoś ją spytał, czy to jest facet na całe życie, bez wahania odpowiedziałaby, że raczej nie. A więc i ta praca w domu w Stockbridge była w istocie tylko pozorowaniem pracy, co jest tym dziwniejsze, że do niedawna nie było tu nikogo, przed kim mogłaby udawać. Teraz gdy się zjawił Julius, zaangażowała się z kolei w udawanie (niemal to sobie wmawiając), że nie jest w stanie dalej pracować, ponieważ jej tak produktywna samotność została zakłócona. Z jednej strony chciała, żeby wyjechał, a z drugiej (oczywiście, ze strachu przed ciszą, ale też z powodu nieskończonej pracy) pragnęła, żeby jeszcze został. Poza tym Julius świetnie gotuje.
– Jako że za oknem śnieg… – rozległ się jego głos w tym niepokojąco radośnie oświetlonym pokoju; chyba chciał zatrzeć wrażenie po swoich ostatnich wypowiedziach. – …i w ogóle pogoda taka paskudna… – przesunął długimi palcami po oparciu sofy – …uważam, że należy nam się coś dobrego na kolację. Co ty na to?
– Na przykład tosty z fasolą? – wciąż była na niego zła.
– Szczerze mówiąc, moja droga, myślałem o suflecie z sera z talarkami z ziemniaków i odrobiną szpinaku gotowanego na parze. A jeśli nadal będziesz głodna, zrobię zabaglione, jeśli obiecasz, że będziesz do mnie mówiła, kiedy będę ubijał.
– To mnóstwo jajek, Julius. – Ta troska też była udawana: zabaglione to jej ulubiony deser.
– Tacy starzy jeszcze nie jesteśmy – odparł. – W przyszłym roku zbadamy sobie cholesterol.
Rozdział 4
Skoro jesteśmy przy Juliusie
Jeśli chodzi o Juliusa Clarke’a, nie był on tym, za kogo mógł uchodzić. Nie pochodził z Nowego Jorku ani z Kalifornii, ani z Waszyngtonu (miasta czy stanu, obojętne). Nawet nie z Oregonu. Nie pochodził też – mimo trudnego do umiejscowienia brytyjskiego akcentu – z Anglii czy jakiegokolwiek miejsca za oceanem. Przybył tu z Danville w stanie Michigan, małego miasteczka o godzinę jazdy od Detroit. Wiedzieli o tym tylko ci, którzy znali go od początku studiów, kiedy to w kronice pod zdjęciem każdego studenta umieszczano wskaźnik pochodzenia – domowy adres. Julius włożył wiele wysiłku w zatarcie wszelkich śladów swej przeszłości (vide żakardowa apaszka, różowy sweter z kaszmiru wytarty na łokciach i śpiewna intonacja głosu), a jednak wszyscy prędzej czy później mieli okazję poznać jego ojca, Franklina Clarke’a, uosobienie jego dawnego życia. Na oko trudno było uwierzyć, że Juliusa cokolwiek z nim łączy.
Frank Clarke, potężny mężczyzna o kwadratowej twarzy i mocno zarysowanej szczęce, służył w Zielonych Beretach w Wietnamie, gdzie poznał matkę Juliusa, Thu, po której syn odziedziczył azjatyckie rysy twarzy. Po wojnie Frank i Thu osiedlili się w Danville, gdzie Frank uczył w liceum historii i trenował drużynę koszykówki, a Thu, której angielszczyzna, choć urocza, pozostawiała wiele do życzenia, pracowała w domu jako krawcowa. Julius był drugim z trojga dzieci i jedynym chłopcem. Wszyscy mieli duże ciemne oczy, śniadą cerę i drobną budowę po matce. Frank, z tą swoją zwalistą posturą i donośnym głosem, wkraczał do domu niczym Guliwer do Krainy Liliputów. Wbrew oczekiwaniom lokalnej społeczności (Julius od początku wykazywał skłonności homoseksualne i w szkole mu z tego powodu dokuczano) twardziel Frank świata nie widział poza Juliusem, kochał go nie mniej niż obie córki, które obrały bardziej tradycyjny model życia. Zaczął go odwiedzać w Nowym Jorku tak często, jak mu na to pozwalał czas i żona cierpiąca na lęk przestrzeni. Ilekroć przyjeżdżał, od razu wychodziły na wierzch wszelkie kontrasty. To był uroczy widok: Frank siedzący w fotelu w ciasnej kawalerce Juliusa, zagłębiony w lekturze recenzji syna, i jego masywne uda wystające w stronę pokoju niczym dodatkowe meble. Albo inna sytuacja: ojciec i syn w ulubionym barze Juliusa w East Village. Frank w granatowej wiatrówce, obok na siedzeniu bejsbolówka, wpatrzony w Juliusa jak w obrazek. Dla wszystkich z zewnątrz wyglądał jak jego klient, podstarzały ojciec rodziny z przedmieść, który od czasu do czasu lubi sobie poderwać chłopaczka. Julius zdawał sobie z tego sprawę, ojciec chyba nie. A nawet jeśli podejrzewał, że siedzący obok ludzie tak to interpretują, nic sobie z tego nie robił. Okazywał synowi czułość, czochrał mu włosy, poprawiał ubranie. Niech wszyscy widzą, jaki jest dumny z jego osiągnięć, jak się cieszy, że stał się nowojorczykiem, chociaż, żeby było jasne, dla niego domem było Danville i nic więcej do szczęścia nie potrzebował. Nie trzeba dodawać, że nikt nie miał okazji poznać Thu, oprócz jednego kolegi, który po studiach wybrał się na wyprawę przez całe Stany i specjalnie zahaczył o Michigan. Niestety został na stałe na Zachodnim Wybrzeżu, a jedyną wiarygodną informacją, jaką przekazał, było to, że Thu wybornie gotuje zarówno potrawy wietnamskie, jak i amerykańskie (to akurat znajomi Juliusa mogli wywnioskować z talentu jej syna).
Cóż więc to były za osiągnięcia, z których Frank był tak dumny? Problem polegał na tym, że było ich niewiele i zaczynały blednąć. Julius, znany w college’u z ciętego języka, zjawił się w Nowym Jorku, a dokładniej w redakcji „The Village Voice”, z młodzieńczym przekonaniem, że odpowiednie nastawienie wystarczy, aby się przebić. No i przez dłuższy czas wystarczało: całe nowojorskie środowisko literackie wiedziało kim jest i pokazywało