Judy Tubb zaczęła odgarniać śnieg z podjazdu, lecz mimo rozkosznego chłodu szufli, który czuła przez rękawice, kłującego zimna, które różowiło jej policzki, i satysfakcjonującego bólu w krzyżu, który prawie natychmiast się odezwał, cały dobry nastrój wyparował z chwilą, gdy znów pomyślała o synu. Jedynym, najdroższym. Jej dumie. Jaki to miesiąc? Marzec. A więc niedługo Wielkanoc. A Bootie prawie rok temu skończył szkołę z najlepszym wynikiem w klasie. Nigdy nie przypuszczała, że o tej porze wciąż będzie z nią mieszkał czy raczej z n ó w z nią mieszkał. Gdy we wrześniu wyjeżdżał na studia do Oswego, myślała, że oto właśnie rozpoczyna nowe życie w wielkim świecie. Kto wie, jak daleko zajdzie? Gdyby Bert żył, zobaczyłby, że jego najmłodsze dziecko spełniło pokładane w nim nadzieje, a całe lata wyrzeczeń (mąż Judy był księgowym, do tego dość oszczędnym) nie poszły na marne. Dzięki temu Bootie będzie mógł zabłysnąć. To Sarah zawsze przysparzała im kłopotów. Zaszła w ciążę, mając dziewiętnaście lat, a w wieku dwudziestu była już mężatką. Teraz jednak miała przyzwoitą posadę w kasie pożyczkowej i trójkę jasnowłosych niesfornych dzieciaków, a jej Tom okazał się dobrym pracowitym mężem. Latem w Alexandria Bay prowadził rejsy wycieczkowe szlakiem Tysiąca Wysp, a zimą jeździł pługiem śnieżnym w ramach umowy z miastem. A niech to! Gdyby do niego zadzwoniła, pewnie by tu przyjechał aż znad Zatoki i odśnieżył ten podjazd, zanim jej własny syn się zbierze, żeby jej pomóc. Był dobrym zięciem, chociaż może kiedyś marzyła o lepszym.
A Bootie? Twierdził, że zostanie politykiem. Albo dziennikarzem jak jego wuj. Albo profesorem na uniwersytecie. Nawet koledzy w szkole tak go nazywali: profesor. Jako dziecko był grubaskiem w okularach, ale o dziwo rówieśnicy go lubili, cieszył się nawet pewnego rodzaju poważaniem. Świetnie się uczył, był najlepszy w klasie. I nagle zjawił się w domu na Boże Narodzenie grubszy o jakieś dziesięć kilo, z mnóstwem niezaliczonych zajęć i oświadczył, że studia są bez sensu, college w Oswego to pomyłka, wszyscy wykładowcy to kretyni i on nie zamierza tam wracać. Judy podejrzewała, że chodzi o dziewczynę, która być może złamała mu serce lub go ośmieszyła (nie radził sobie najlepiej w tych sprawach, brakowało mu pewności siebie), albo o kolegów z akademika, dwóch byczków o debilnym wyrazie twarzy, których jedynym zajęciem było żłopanie piwa. Jednak Bootie się nie zwierzał, przynajmniej matce. No i od tamtych świąt większość czasu spędzał w swoim pokoju na czytaniu książek i robieniu nie wiadomo czego przy komputerze (może oglądał pornografię? – to jeszcze Judy byłaby w stanie zrozumieć, w końcu to młody chłopak, ale pod warunkiem, że to tylko rozrywka, nie obsesja). Ewentualnie przesiadywał w okazałym budynku miejskiej biblioteki w śródmieściu, gdzie zawsze zbyt mocno grzeją, a w powietrzu unosi się dziwny zapach. Mówiąc szczerze, jeśli chciało się tam dostać coś ambitniejszego od Harlequina czy Encyklopedii Britannica, musieli to specjalnie zamawiać z zewnątrz. Czy w tym czasie szukał pracy? Ani razu, dopiero w zeszłym miesiącu, kiedy Judy dała mu ultimatum, mówiąc, że skoro nie wraca na studia, musi się dołożyć do czynszu. Teraz więc co rano przy śniadaniu odgrywał przedstawienie, ostentacyjnie rozkładał gazetę z ogłoszeniami i zakreślał oferty pracy w fabryce i fast foodach, sugerując (to jedyne chwile w ostatnim okresie, kiedy się śmiał), że mógłby sprzedawać samochody w Loudoun’s Ford & Truck albo kelnerować w barze „Annie’s” przy autostradzie.
Teraz stał na ganku z gołymi rękami, bez czapki, w kurtce narciarskiej narzuconej wprost na piżamę i dzierżył w dłoni niczym oręż drugą szuflę, tę starą i zardzewiałą. Para wydobywająca się z ust zasnuwała mu mgłą okulary.
– Już dobrze, mamo, zrozumiałem. Zostaw, ja dokończę – powiedział i z niezwykłą energią zabrał się za przerzucanie śniegu. Judy stanęła i przez chwilę wpatrywała się w ten nieprawdopodobny obrazek: nogawki piżamy oblepione śniegiem, ciemne włosy rozwichrzone i przysypane świeżym połyskującym puchem. Wyobraziła sobie sąsiadów (trzeba jej to wybaczyć, nie mogła się powstrzymać), którzy wyglądają zza firanek, zachodząc w głowę, co też się porobiło z tym zdolnym synem Tubbów, że tak nagle z geniusza stał się dziwakiem. Bez słowa podała mu swoją nowiuteńką szuflę, a zabrała starą. Potem stanęła na ganku, otrzepała buty ze śniegu i z twarzą czerwoną z zimna oraz wstydu (nie mógł tego widzieć; nie wolno mu było tego widzieć) weszła do domu i usłyszała za sobą trzask zamykających się drzwi.
Rozdział 3
Refleksoterapia
Julius zaczął działać Marinie na nerwy, więc go poprosiła, żeby wymasował jej stopy. Szczególnie masaż podbicia (najeżonego twardymi bolesnymi guzkami, które jak stwierdził pewien znajomy Hindus, są spowodowane problemami z kręgosłupem; a może chodziło o jelita?) wydawał się specjalnie wymyślony po to, aby studzić jej irytację. Nie chodziło o to, że Julius przestanie wreszcie gadać (uciskając i wykręcając jej stopy na wszystkie strony, cały czas mówił coś o Wojnie i pokoju, że nigdy nie umiał się zdecydować, czy ma być bardziej Piotrem czy Nataszą, pogrążonym w melancholii samotnikiem czy pełnym życia towarzyskim motylem; albo inaczej: że nigdy nie umiał stwierdzić, czy j e s t bardziej Piotrem czy Nataszą, co w jego przypadku i tak nie ma żadnego znaczenia), ale że ona nie będzie musiała go słuchać, zaabsorbowana fizycznymi bodźcami, które z kończyn rozprzestrzeniały się w górę po całym ciele i całkowicie zajmowały umysł.
Sama była sobie winna: spędziwszy samotnie dwa tygodnie w domu rodziców na przedmieściach Stockbridge, kiedy każdej nocy czuwała do rana, wpatrując się w dziwnie niepokojącą ciemność, po czym wreszcie kładła się do łóżka z nożem pod poduszką albo (zwłaszcza w te wieczory, gdy jakiś jeleń, niedźwiedź czy diabli wiedzą kto, łamał gałęzie w lesie za domem) podpierając drzwi sypialni krzesłem (co i tak oczywiście na nic by się nie zdało), Marina doszła do wniosku, że potrzebuje towarzystwa.
Dom, oddalony zaledwie o kwadrans drogi od miasteczka (z tandetnymi sklepikami, gospodą z kolumnowym gankiem oraz przewalającymi się przez cały rok tłumami turystów), stał na końcu krętego żwirowego podjazdu, na polanie wśród drzew. Były to głównie drzewa iglaste, ciemne i kosmate. Otaczały budynek z jednej strony, z drugiej natomiast znajdował się okrągły trawnik, wokół którego matka Mariny, Annabel, urządziła rabaty i obsadziła je roślinami cebulowymi oraz bylinami, stanowiącymi smaczne przekąski dla miejscowej fauny zmęczonej szukaniem pożywienia przez całą zimę. W głębi ogrodu stała zadaszona altanka. Latem Marina lubiła zaszyć się w niej z książką, lecz w zimie, mroczna i ponura, czy tak jak teraz obsypana śniegiem, z ogołoconymi trejażami, wyglądała raczej jak kryjówka myśliwego albo stanowisko snajpera z zatrważająco dobrym widokiem na dom.
Sam dom wybudowano w stylu kolonialnym. To współczesna konstrukcja, która w miarę możliwości miała imitować zabytek. Pudełkowata, dwupiętrowa, z czterema oknami i gankiem od frontu. Elewacja lśniła ceglastą czerwienią. Do wejścia prowadził łukowaty podjazd wysypany żwirem. We wszystkich