Dzieci cesarza. Claire Messud. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Claire Messud
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-068-7
Скачать книгу
tydzień, żeby korzystając z pomocy swej koleżanki Moiry zrobić rekonesans w sprawie realizacji nowego filmu dokumentalnego. Jeśli w ogóle doszłoby do jego realizacji, miną miesiące, zanim rozpoczną się zdjęcia. Miał to być film o stosunkach między Aborygenami a rządem, oficjalnych przeprosinach i niedawno wypłacanych rekompensatach. Chodziło o to, żeby przez pryzmat australijskich doświadczeń przyjrzeć się możliwościom przyznania ewentualnych odszkodowań Afroamerykanom (pewien sławny profesor właśnie wydał na ten temat książkę). Nawet sama Danielle nie miała pewności, że ten temat wzbudzi zainteresowanie. Przecież amerykańskich widzów nie obchodzą Aborygeni. Czy da się w ogóle porównać sytuację obu państw? Tydzień upłynął jej na prezentacjach, spotkaniach z ludźmi z branży, ogólnym przechwalaniu się i udawaniu, że projekt jest super, choć wcale nie była o tym przekonana. Natomiast Moira stanowczo uważała, że można, a nawet trzeba coś takiego zrealizować.

      Sydney jest bardzo daleko od domu. Przez cały tydzień korzystając z chwili przyjemnego wyobcowania, Danielle oddawała się fantazjom o innym życiu (w końcu Moira przeprowadziła się tu z Nowego Jorku dopiero dwa lata temu), a wraz z nim o innej przyszłości. Rzadko brała pod uwagę ewentualność zamieszkania gdzie indziej. Podejrzewała z pewnym niedowierzaniem, że inni ludzie na tej samej zasadzie nie wyobrażają sobie życia w Nowym Jorku. Z okna sypialni w stojącym na końcu cienistej uliczki w dzielnicy Balmain szeregowcu, który zajmowali jej przyjaciele, było widać kawałek oceanu. Nie rozległe wody zatoki z charakterystycznym mostem i strzelisty dach opery przypominający skrzydła mew, lecz gładkie pasmo błękitu rozciągające się za parkiem, marszczone od czasu do czasu przez przepływający prom i połyskujące w świetle wieczornego słońca.

      Kiedy w Sydney zaczyna się jesień, w Nowym Jorku wciąż jest ponuro i dżdżysto. Jakieś małe, jaskrawo ubarwione ptaki gromadnie obsiadały drzewa różane, radośnie wyśpiewując swoje trele. Rankiem pierwszego dnia pobytu Danielle dostrzegła na krzaku za domem olbrzymią pajęczynę pokrytą kroplami rosy. Jej zawiła konstrukcja połyskiwała w porannym słońcu. Na krawędzi czaił się wielki włochaty pająk. Tutaj przyroda jest częścią miasta. To zupełnie inny świat. Danielle widziała w wyobraźni, jak samolot odlatuje bez niej, a ona rozpoczyna zupełnie nowe życie.

      Jednak to niemożliwe. Dla Danielle Minkoff istniał tylko Nowy Jork. Zdążyła już wrosnąć w to miasto. Tam miała pracę, przyjaciół (przeprowadzili się tam nawet jej dalsi znajomi ze studiów na Uniwersytecie Browna) i stworzyła sobie dom w tętniącej życiem przytulnej Greenwich Village. Z okna swego jednopokojowego mieszkania w wieżowcu na rogu Szóstej Alei i Dwunastej Ulicy niczym kapitan na dziobie statku ogarniała wzrokiem Dolny Manhattan. Chociaż czasem czuła się biedna i przytłoczona, marząc o chwili oddechu od tego morza asfaltu i stali, odrobinie ciszy w zalewie hałasu, nie wyobrażała sobie, że mogłaby to miasto opuścić. Czasami w żartach mówiła do matki (tak jak ona wychowanej w Columbus w stanie Ohio, a obecnie mieszkającej na Florydzie), że jeśli kiedyś stąd wyjedzie, to tylko nogami do przodu. Nowy Jork jest niepowtarzalny, nie ma drugiego takiego miejsca na świecie. A Australia, cóż, przypominała trochę krainę Oz.

      Ta ostatnia kolacja w Sydney była wydarzeniem czysto towarzyskim. Dzielnica, w której mieszkali Leverettowie, sprawiała wrażenie miejsca, gdzie można jeszcze spotkać paru nieucywilizowanych Aborygenów, posiwiałych i zmęczonych życiem, sterczących z kuflem w dłoni pod pubem na końcu drogi. Ludzi, którzy nie przyjęli przeprosin od rządu i postanowili dalej żyć po swojemu. A może to tylko wyobraźnia podpowiadała Danielle, jak kiedyś mogła wyglądać ta dzielnica i jej mieszkańcy, ponieważ kolejny rzut oka na rząd bmw i audi zaparkowanych przy krawężniku świadczył o tym, że nowe Sydney (tak jak nowy Nowy Jork) zdążyło już tu wtargnąć.

      Lucy Leverett, przyjaciółka Moiry, była właścicielką małej, ale wpływowej galerii w dzielnicy Rocks, specjalizującej się w sztuce aborygeńskiej, a jej mąż Roger – pisarzem.

      Kiedy John zaparkował samochód przed dużym wiktoriańskim domem Leverettów, Moira powiedziała:

      – Lucy to świetna kobieta. Bardzo aktywnie działa na tutejszej scenie artystycznej. A gdybyś chciała się spotkać z jakimiś aborygeńskimi twórcami, żeby ich namówić na udział w filmie, to tylko do niej się zgłoś.

      – A on?

      – Cóż – skrzywił się John. – Książki pisze kiepskie…

      – …ale bardzo go lubimy – dokończyła szybko Moira.

      – Jedno trzeba mu przyznać, świetnie zna się na winach.

      – Roger jest kochany – powtórzyła Moira. – Z tymi książkami to prawda, ale on ma w Sydney rozległe znajomości. W razie czego mógłby ci bardzo pomóc.

      – Roger Leverett? – Danielle zastanowiła się przez chwilę. – Nie słyszałam.

      – Wcale się nie dziwię.

      – To jest tak jak z tym hasłem: „Szef naszej kuchni jest bardzo znany w Londynie”.

      – Słucham?

      – W East Village jest taka obskurna chińska knajpa, gdzie ktoś nabazgrał na szybie, w dodatku brudnej: „Szef naszej kuchni jest bardzo znany w Londynie”. Ale już poza Londynem albo w Nowym Jorku to nie.

      – W Londynie też pewnie nie – powiedział John, kiedy zbliżali się do drzwi Leverettów.

      – Tak czy owak, kochanie, Roger Leverett jest  b a r d z o  znany w Sydney.

      Podczas kolacji (podano krewetki i przepiórcze jaja z makaronem barwionym atramentem kałamarnicy, a następnie mięso z emu przypominające w smaku stek, do którego Danielle musiała się przymuszać) Danielle siedziała między Rogerem a urodziwym młodzieńcem o azjatyckich rysach twarzy (Iko? Ito?), chłopakiem pewnego podstarzałego architekta imieniem Gary, który zajmował miejsce na drugim końcu stołu. Ludovic Seeley siedział obok Moiry. Rękę przewiesił leniwie przez oparcie jej krzesła, a kiedy do niej mówił, nachylał się, jak gdyby jej powierzał jakąś tajemnicę. Danielle nie mogła się powstrzymać i co chwila zerkała w jego stronę, ale do czasu gdy podano deser (sorbet z marakui), nie zauważyła, żeby choć raz odwzajemnił jej spojrzenie. Kiedy w końcu to zrobił, nawet nie mrugnął, a w jego niezwykłych oczach znów się pojawił ten błysk rozbawienia. To Danielle spuściła wzrok, przekręciła się nerwowo na krześle i udała nagłe zainteresowanie niedawną wyprawą Iko/Ito na Tahiti.

      Teraz miała wrażenie, że ten wieczór to tylko wymyślne przedstawienie, którego jedynym celem było poznanie Ludovica Seeleya. Trudno uwierzyć, żeby komukolwiek z tego towarzystwa zależało na Lucy, Rogerze, Garym czy Ito/Iko tak samo, jak Danielle zależy na jej przyjaciołach w Nowym Jorku. Ci ludzie to aktorzy. Jedynie Ludovic z tym swoim nachylaniem się do ucha i zdradzającym pewność siebie spojrzeniem wydawał się autentyczny. Danielle bardzo ceniła autentyzm. Sama twardo stąpała po ziemi, choć gdyby miała być zupełnie szczera, tego wieczoru pozwoliła sobie przez chwilę uwierzyć w magię.

      Siedzący obok niej Roger tryskał humorem i usilnie starał się ją zabawiać. Sprawiał wrażenie narcyza, który rozkoszuje się brzmieniem swojego głosu i zachwyca własnymi dowcipami. Między posiłkami bawił się fajką i od czasu do czasu pociągał z niej dymka. Nie żałował czerwonego wina, hojnie nalewał go jej i sobie, a mniej pozostałym gościom, i z każdym kieliszkiem robił się coraz bardziej gadatliwy.

      – Byłaś w McLaren Vale? Nie? Kiedy wyjeżdżasz? Aha, no cóż, trudno. Obiecaj mi, że następnym razem odwiedzisz Południe i wybierzesz się na wycieczkę po winnicach. Na wybrzeżu panują świetne warunki do nurkowania. Próbowałaś kiedyś nurkować z butlą? Nie? Cóż, rozumiem, pewnie się trochę boisz. Ja w młodości sporo nurkowałem, ale można się wpakować w nieprzyjemne historie. Jakieś