Sitko. Marek Zychla. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marek Zychla
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Odmienne Stany Grozy
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66135-12-3
Скачать книгу
4

      Ośrodek Transkomunikacyjny Bushmills

      Seán jeszcze długo opowiadał o miejscu, w którym się znajdowali. Nazywał je Tír na nÓg, Krainą Młodych. Mówił o historii naszpikowanej podobną ilością wydarzeń szczęśliwych, co skrajnie niefartownych. Monika z Sebastianem dowiedzieli się o czterech ścieżkach, które prowadziły do obozowiska i o sośninie „nie do przebycia”. Ścieżki zarastały, a pojawiały się tylko dla wyjątkowo naiwnych dzieci – lub takich, które oszukano. Którym wymazano pamięć, przez co dla lasu wydawały się głupie.

      – Nikt nie próbował uciec? – naciskała Monia.

      – Ostatnio nie. Tłuścioch nie jest jedynym, który pilnuje krainy, w dodatku nie jest wcale najniebezpieczniejszy. Myślę, że dałoby się go nawet pokonać, chociaż nikt o zdrowych zmysłach nie podejmie takiego ryzyka. Za Tłuściochem stoją potężne siły, o czym później. Moim ulubionym strażnikiem jest Wielki Pirat Ze Wschodu, ale to dwie godziny drogi stąd. Waszego czasu – dodał po chwili. – A przynajmniej czasu, którym wciąż jeszcze myślicie.

      Dziewczynka nie zadawała więcej pytań. Nie musiała. Seán i tak mówił:

      – Pirat należy do plemienia Fomorów, jest jednym z pierwszych najeźdźców wyspy. Wygląda – zamyślił się na chwilę – zabawnie. Ma trzy głowy, trzy nogi i trzy ręce. No i trzy rzędy ostrych zębów, o czym radziłbym nie zapominać. Sam jego wygląd wystarczy, żeby odstraszyć śmiałków.

      – Gryzie? – przestraszył się Seba.

      – Głównie śpi – uspokoił go Seán. – Jednak lepiej nie kręcić się zbyt blisko niego.

      – A na zachodzie i północy? – Monika, wbrew ostrzeżeniom, intensywnie myślała nad drogą ucieczki.

      – Na zachodzie bez zmian – zażartował chłopak. – Rząd półolbrzymów. Niektórzy niewiele więksi od nas, z rozrośniętymi brodami, wargami, uszami lub nosami. Jeden ma ogromne oczy, dwóch sięga niemal do nieba. Strasznie hałasują. Ucztują. Zdarzają się między nimi konflikty, oczywiście rozwiązywane siłowo. Nikt nie obozuje w promieniu mili od nich. Zbyt niebezpiecznie. Zapomnij.

      – Północ?

      – Warto spróbować sił. Nie zachęcam, niemniej nie odradzam. Bajdałej, niektórym przydałaby się odrobina rozrywki! – powiedział to wyraźnie i głośno, a później milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie pokręcił powoli głową, po czym wskazał palcem na swoje uszy.

      Monika zrozumiała. Ktoś ich podsłuchiwał. Z pewnością ktoś, o kim właśnie była mowa.

      – Parantela bogiń – powiedział szeptem Seán, rozglądając się nerwowo. – Triada sióstr, czyli nasze królowe. Teraz skupcie się, bo będzie sporo do zapamiętania. Najważniejsza i najpotężniejsza z nich to Ériu. Wiecznie pijana, bo przekarmiła swoje dziecko, Tłuściocha, którego mieliście nieprzyjemność poznać. Cholera ma wyrzuty sumienia. Młodsza od niej Fódla zapewnia nam pożywienie. Nie martwcie się, prawie nigdy nie zaznacie głodu. Bajdałej, jadamy raz na wieczność. To sprawa omijającego nas strumienia czasu. Fizyka, więc przepraszam, w niej akurat nie jestem zbyt mocny. Wróćmy do konkretów. Trzecią jest piękna Banbha, która czeka na potomka. Długo czeka, choć jedynie chwilę. Znowu mam na myśli problemy z bezczasem.

      – Nie rozumiem – przyznała równie cicho dziewczyna.

      – Tutaj się nie starzejemy. Czas dotyka nas delikatnie jedynie wtedy, kiedy pojawia się ktoś nowy, a tacy zjawiają się bardzo rzadko, coraz rzadziej. – Seán postanowił zacząć od początku. – Zawsze tak było, o ile w ogóle istnieje jakieś zawsze, szczególnie w naszym położeniu. Poza tym praktycznie nie odczuwamy zmęczenia czy głodu. Można się wprawdzie przekimać, bo w ciałach wciąż drzemie głód marzeń sennych. Drzemie. – Zamyślił się i uśmiechnął. – Zdarza mi się czasem powiedzieć coś mądrego. Czasem…

      Sebastian zaczął bawić się w piasku. Przesypywał go z górki na górkę, oddzielał ziarna od śmieci. Śpiewał sobie „Gwiazdko, gwiazdko, świeć nam, świeć”.

      – Żyjecie wiecznie? – zapytała Monia.

      – Prawie. Wystarczająco długo, żeby zobojętnieć na śmierć.

      – Oprowadzisz nas? – Rozmowa nieubłaganie dobiegała końca, a dziewczynka nie chciała tracić tej namiastki przyjaciela. – Proszę. Potrzebujemy twojej wiedzy i pomocy.

      Chłopak zgodził się, bardziej z braku lepszego zajęcia niż z altruizmu. Pomaszerowali wzdłuż rzędów namiotów przepełnionych młodymi ludźmi. Krajobraz nie zmieniał się, chociaż szli długo. Wręcz przeciwnie, przytłaczał monotonią i ubóstwem barw. Zapachy mieszały się w równie nudną całość. Dźwięki zlewały się w markotny szum. Moni brakowało w tym radości, energetycznego kolorytu, który zwykle towarzyszy obozowiskom. Przygody najwidoczniej omijały to miejsce szerokim łukiem.

      Szli, w dalszym ciągu nie wzbudzając niczyjego zainteresowania. Ich przybycie, mimo że stosunkowo niedawne, błyskawicznie wtopiło się w tutejszą monotonię. Tak działo się w Tír na nÓg, o czym zapewnił Seán. Nic nie było tu nowe, nic nie wzbudzało większych emocji.

      – Piekło – spuentowała Monika.

      – Nie – poprawił ją chłopak. – Niegdysiejszy raj.

***

      Brunet zaparkował pod hostelem, przy czym zajął aż dwa miejsca, bo uwielbiał denerwować ludzi. Zostawił kluczyk w stacyjce, a kostkę wcisnął w kieszeń. Nigdzie się nie wybierał. Na zewnątrz wiało, siąpiło, przez co kurtki przechodniów przesiąkały chłodem. Jacobowi nie chciało się wychodzić na mokre zewnątrz. Zaczął majstrować przy tablicy rozdzielczej i po chwili pojawiło się stare radio. Minę miał skupioną, przygryzał zabawnie dolną wargę. Wyglądał dziwnie, wręcz niewinnie, niemal jak dziecko. Przynajmniej dopóki nie przemówił:

      – Ośrodek Transkomunikacyjny Bushmills w Irlandii Północnej – powtarzał w kółko, z narastającym w oczach obłędem. – Słyszycie mnie? Ośrodek Transkomunikacyjny Bushmills w Irlandii Północnej. A żeby was…! Ośrodek Transkomunikacyjny Busmills w Północnej, kurka, Irlandii! Proszę o kontakt z Bricriu. Powtarzam, proszę o kontakt z Bricriu! Bricriu, przemów!

      Wyłączył silnik, podkręcił głośność. Kabinę wypełniły trzaski i szumy.

      – Ośrodek… – nie dokończył. Pojawiły się pierwsze głębokie głosy.

      – Zgubiłeś? Zawiodłeś? Puściłeś? Nie splotłeś? Mówiłeś… – I tak dalej, w podobnie kiepsko rymowanym rytmie, w zyskującej na sile otoczce z radiowych szelestów.

      – Nie czuję jej – odpowiedział Brunet bez cienia strachu. – Gdybym czuł, to już by jej tutaj nie było. Ktoś musiał się włączyć do gry. Powtarzam: ktoś musiał się…

      – Przeszłość.

      Z trudem wyłapał z szumu. Ten cały Bricriu działał mu czasem na nerwy, ale akurat jemu nie wypadało tego mówić.

      – Zajrzyj. Polska. Tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty… wczesny. Pierwszy, drugi, trzeci, czwarty. Piąty gówno dziś jest warty.

      Jacob wyłączył radio. Zaklął, w ostatniej chwili powstrzymując się od uderzenia w kierownicę. Miał serdecznie dość rozkazów oraz braku jakiejkolwiek empatii. Przecież zwykłe „dziękuję” zadziałałoby lepiej od lawiny gróźb.

      – Sorki, maleńka, prawie cię grzmotnąłem – przeprosił samochód. – Tatuś ma multum kłopotów. Nie chciałem się na tobie wyżywać. Wybacz, kochanie. Jeszcze wiele dróg przed nami, nim dotrzemy do celu. Wtedy