Sitko. Marek Zychla. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marek Zychla
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Odmienne Stany Grozy
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66135-12-3
Скачать книгу
innych. W zasadzie niewiele myślał, ponieważ czuł się wystarczająco dobrze, żeby cieszyć się życiem. Siedział i żarł, nie przejmując się problemami światów. Zobojętniał. W końcu od wieków był tylko dzieckiem, a dzieciom niejedno uchodzi płazem.

      W szczególności takim pozornie grzecznym.

      Jedzenie znajdowało się na wyciągnięcie ręki. Wypadało z ogromnego kotła pokrytego spiralnymi ornamentami. Soczyste owoce, wieprzowina, a czasem jakieś inne, słodkie mięso – prawdziwe przysmaki. Głód był jedynym, co odczuwał. W odróżnieniu od gospodarza, nigdy nie słabł.

      – To nasza przepustka do obozu. – Garbus wskazał dzieciom górującą nad lasem głowę olbrzyma. Nawet z daleka poczuli mdły odór zgnilizny.

      – Jest straszny. Chcę do taty. – Monia dotknęła opiekuna, lecz ten nie pozwolił jej się schować w sobie.

      – Daj spokój. Popatrz na Sebastiana. Ten się niczego nie boja! Nie mazgai się o tatę. – Chłopak stał z dumnie wypiętą piersią. Jak każdy malec, uwielbiał być chwalony przez dorosłych.

      – To dzieciak – oświadczyła urażona dziewczynka. – Nie rozumie. Poza tym nie mówi się „boja”. Chyba. Dlaczego tak często się przejęzyczasz?

      Nie odpowiedział.

      – Dzieciak, dzieciak, w dodatku piękny. Nie słałbym tam was, gdyby tak nie wyglądał. A ty jesteś mądra aż prawie dorosła! Bardzo mądra jak na dziewczynkę. Nie zastanawia cię to? – Garbus nachylił się jeszcze mocniej. – Z milion razy mówiłem, że czeka tam na was mama. A mówi się tyle, żeby cię zrozumciowano.

      – Co się stało z tatą? – Monia zdobyła się na odwagę. – Coś widziałam…

      – Nic tatusiowi nie jest, bo wylądował w niebie, na chmurkach, nie moje dziecko. Niczego mu tam nie braknie, brzdąka sobie na fikuśnej gitarce i chleje ambrozję z chmurkową pianką. Cycate anieli mu grają na flecie! Czeka na was, ale bez pośpiechu. Założę się, że bardzo chce, żebyś była posłuszna. Uśmiecha się, kiedy jesteś grzeczna. Płacze, jak denerwujesz pana Eamona, a pan Eamon jest dla was taki dobraśny.

      – Kto to jest pan Eamon?

      – Jak to kto? – Garbus udał oburzenie. – Taka mądra dziewczynka… Taka dojrzała! A kto was uratował z wypadku, hę? Kto wyruszył z wami w tę podróż pełną zdrowego biegu i świeżego powietrzotlenu? Kto zabrał od niebezpiecznego kierowcy, co wpadywał na urojone drzewa? To zgorszy człowiek był, moja droga. Zastajały we źle.

      – Przepraszam – jęknęła Monika. – Już będę grzeczna. To wszystko jest takie…

      – Chcę jeść – zamarudził dla odmiany Sebastian, czym przerwał siostrze.

      – Więc nie traćmy czasu i popędźmy ścieżynką wąską! – Mężczyzna klasnął w dłonie, a te zlały się na moment w jedność. – Tata kazał ci się nim opiekować, dopóki nie zleci z nieba. Tyle zdążył mi przekazać przed kraksem – zwrócił się do małej. – Podbierzemy małe co nieco temu tam tłuściochowi i odnajdziemy mamę, co maluchy? I wcale tak strasznie nie śmierdzi. Robi pod siebie i rzuca resztkami w kółko, ale ten syf wsiąka w piasek. Bobo nie pachnie kadzidołkami, o nie, ale mogłoby być o wiele gorzej. Znałem kiedyś takiego wilkoczłeka, co to wody unikał niczym ognia, a pił jedynie juchę. Ten to capiał! To co? Idziemy? Nie musimy biec.

      Pokiwali głowami – malec energicznie, a dziewczynka z wahaniem.

      Szli wolno, gęsiego, coraz częściej zakrywając nosy. Po obu stronach dróżki ciągnął się gęsty bór – tak gęsty, że nie do przebycia choćby przez muchę owocówkę. Sosny wrastały gałęziami w sąsiednie drzewa, pień rósł praktycznie przy pniu. Igły wypełniały pozostałą przestrzeń.

      – Nie ma bezpieczniejszej drogi? – zapytała dziewczynka.

      – Uwierz, wybrałem najłatwiejszą. Spaślak niedługo kimnie. Zaufaj panu Eamonowi, a mama cię po wszystkim pochwali. Uf, uf – dodał i zarechotał.

      – Dziwny pan jest – stwierdziła Monia.

      – Dziwny jest ten świat. I inne światy. Przynajmniej te, które poznałem.

      Wiatr zmienił kierunek, kiedy znaleźli się w połowie drogi, dzięki czemu o wiele łatwiej się oddychało. Mężczyzna kazał im stanąć, wyciągnął z kieszeni tubkę i posmarował dziecięce nosy niebieskim kremem.

      – Nie zlizywać! – rozkazał. – Tragedii ze smrodem nie ma, ale i tak wam się przyda. Stracicie na jakiś czas węch. Higiena u tego typa łączy się jedynie z deszczem, a i tego tu jak na medykamentum.

      – Dzięki! – Sebastian uśmiechnął się. Na ten widok mężczyzną wstrząsnęły dreszcze.

      On nie lubi dzieci! Nie znosi ich – pomyślała Monika i przestraszyła się jeszcze bardziej.

      – Przyprowadziłem! – krzyknął Garbaty, gdy zbliżyli się na sto metrów do olbrzyma. – Śpij, tłuściochu! Śpij i gnij, na Taranisa!

      Cielsko zwaliło się wzdłuż ścieżki i połamało przydrożne sosny. Chrapanie rozbrzmiało niczym echo tego uderzenia.

      – Wspinaczkę zaczniecie od dłoni. – Mężczyzna gestem wskazał im drogę. – Później po rękości i przed siebie. Ktoś będzie tam na was czekał. Zawsze ktoś czeka, a jak nie, to zanurkujcie w tłumie.

      – Mama? – Dziewczynka spojrzała mu w oczy.

      – No przecież nie tata! – uśmiechnął się wyjątkowo paskudnie, bo szczerze.

      – A pan nie pójdzie z nami? Obiecał pan, że się nami zaopiekuje.

      – Ja już tam byłem, nie moje dziecko. Już znalazłem wszystkich i wszystko. Nawet to, czego nie szuknąłem.

      Monia nie poprawiła go. O dziwo przywykła do tych przejęzyczeń. Dzieci ruszyły w dalszą drogę. Po kilku krokach dziewczynka odwróciła się i krzyknęła:

      – Dziękuję!

      Ale pana Eamona już tam nie było.

      Bór nie szumiał, nie dało się wyczuć zapachów, a sosny zaczęły z wolna pożerać ścieżkę.

***

      Lunęło, kiedy tylko dzieci dotknęły butami wielkiej dłoni. Ciężkie krople pożerały brud i kurz, by połączyć je w błoto. Rodzeństwo poruszało się z największym w życiu trudem. Grzęźli, ślizgali się, chwytali fałd skóry oraz kępek poskręcanych włosów grubości sznurówek. Z każdym krokiem zapominali o dotychczasowym życiu. Kolory nabierały intensywności, a wszystko zdawało się być bliższe czystości, bliższe snom. Nawet olbrzymi bobas nabrał sympatycznych cech i zaczął nieco przypominać postać z kreskówki.

      Po drugiej stronie góry tłuszczu nie czekała mama, jednak nie zareagowali smutkiem. Zapomnieli o niej, a także o tacie i wspólnie spędzonych dniach. Nie pamiętali o panu Eamonie. Na koniec opuścił ich nawet głód.

      Ujrzeli przed sobą rzędy zielonych namiotów i mrowie ludzi – głównie dzieci, ale nie takich jak oni, tylko starszych. Widok ciągnął się aż po horyzont, z obietnicą nieskończoności. Za ich plecami podnosił się Tłuścioch. Pobiegli, przestraszeni jego pomrukami, przez co zostawili za sobą dzieciństwo, gęsty bór oraz kocioł.

      Nie pachniało, nie śmierdziało. Krem spisywał się wyśmienicie.

***

      Drzewo zmaterializowało się pośród innych drzew, gdzieś na obrzeżach świętego gaju, w krainie Annwn, w Zaświatach. Krew wraz ze skórą spłynęły z pnia na leśne runo. Spomiędzy luźno rozsianych dębów, ze wszystkich stron nadbiegały