Sitko. Marek Zychla. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marek Zychla
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Odmienne Stany Grozy
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66135-12-3
Скачать книгу
zbyt młody, żeby cokolwiek zrozumieć. Czuję się pusta. – Westchnęła. – Powiedz mi, o co w tym chodzi. Mów, inaczej poczujesz się gorzej niż ja tam, przed wejściem.

      Chłopak przestał się uśmiechać. Przytłoczyło go poczucie winy.

      – Znalazłem królika przy drodze i pomyślałem…

      – Do rzeczy! – przerwała mu Marzena.

      – W pokoju czekają na nas dwie panie. – Powstrzymał ją gestem. – Wiem, jak to brzmi, niemniej to właśnie one, a szczególnie profesor Gallagher, wszystko ci wytłumaczą. Myślę, że możemy ci pomóc. Że możemy pomóc sobie nawzajem – poprawił się po namyśle. – Proszę.

      – Prowadź… I wiesz co?

      – Słucham?

      – Nie wręczaj kobietom prezentów. I trzymaj się z dala ode mnie.

***

      Pokój okazał się pokoikiem bez salonowych perspektyw, za to przesiąkniętym wątpliwym urokiem szpitalnych salek. Pośrodku stał stół otoczony kwartetem krzeseł i taką samą ilością łóżek w zewnętrznym kręgu. Na parapecie siedziała wysoka kobieta, zbudowana głównie z mięśni. Ramiona zaplotła na ogromnych piersiach, które sprawdzały wytrzymałość polarowej bluzy. Milczała. Zamiast niej zaczęła mówić staruszka, która dreptała po pokoju w tempie uderzeń swojego wiecznie drzemiącego serca.

      – Nazywam się Amy Gallagher. Habilitowałam się z antropologii, choć param się również socjologią. Szczególnie w feministycznych sferach, że tak po ludzku powiem. Nic, co trąci nauką, nie jest mi obce, droga koleżanko. Mogę tak mówić? Jest pani po studiach? Pewnie tak, jak większość emigrantów z Polski.

      Chłopak wymownie chrząknął.

      – A tak. – Staruszka spuściła głowę. – Ładna z pani kobieta. Szkoda, że włosy ma pani tlenione. Cóż, taka moda. Przynajmniej w panterkę się pani nie wciska, jak niektóre. Konkrety, konkrety i jeszcze raz konkrety. Najlepiej jak przejdę do sedna sprawy. Po pierwsze: czy ma pani jakieś pytania?

      Zaskoczyła Marzenę. Z tym nagłym milczeniem nie było jej do twarzy.

      – Mam – odparła kobieta. – Jasne, że mam, i to masę. Dlaczego wy wszyscy mówicie po polsku? Bez obrazy, ale wyglądacie wyspiarsko.

      – Jesteśmy Polakami w podwójnym znaczeniu tego słowa, że tak się wyrażę. – Profesor przysiadła na łóżku. – Dlatego wybrano nas do tej misji. Moja rodzina wywodzi się od pierwszych z nich, od tych z przełomu wieków. Wyselekcjonowano nas starannie, z najlepszych, droga koleżanko! Widzi pani tego młodzieńca? – Wskazała na zawstydzonego chłopaka. – Jest, jakby to powiedzieć, czynnikiem wzbudzającym zaufanie. Niespełna dwadzieścia lat na uroczym karczku, do tego twarz Adonisa z popkulturowego boysbandu. Na pewno panią zauroczył. Czyż nie okazał się strzałem w dziesiątkę? No, proszę przyznać.

      – Raczej niewypałem – mruknęła Marzena.

      – Rozumiem – skłamała staruszka i sięgnęła do torebki. Chłopak nie zdążył zareagować. Coś pisnęło, zaszumiało, po czym zniknął.

      Na moment Marzenę sparaliżował strach – taki, który ugina kolana, a kroplom krwi nakazuje połączyć się w fale. Krzyknęła, ratując się chłodem klamki, po czym uciekła z pokoju.

      – Złap ją – staruszka zwróciła się do muskularnej koleżanki – i nie zrób jej krzywdy. Musi zaufać Taranisowi. Zadziałaj niestandardowo, proszę.

      Kobieta ruszyła z prędkością, o którą nikt by jej nie podejrzewał.

      – Trzeba to będzie zatuszować. – Profesor przymknęła oczy.

      Zdrzemnę się – pomyślała i niemal natychmiast zaczęła chrapać.

      Na korytarzu cichły odgłosy ciężkich kroków.

      Staruszka śniła o wielkiej kostce lodu.

***

      Sebastian z Moniką pognali z wiatrem, żeby tylko oddalić się od zagrażających im przebudzonych zwałów tłuszczu. Ich ubrania zmieniały się w oczach, przy tym nabrały odcieni brązów i szarości. Maluchy nie zasapały się, nie zgrzały, nie poczuły nawet zmęczenia. Zwolniły dopiero po kwadransie biegu. Pierwszy raz udało im się trochę rozejrzeć.

      Większość ludzi w ogóle nie zwracała na nich uwagi – tak, jak i na siebie nawzajem. Dzieci mogły błąkać się bezmyślnie po terenie obozu i nikogo to nie interesowało. Niektóre z mijanych osób odburkiwały coś niemiłego na ich pytania, o ile w ogóle raczyły cokolwiek odpowiedzieć. Wszyscy, bez wyjątku, byli przerażająco smutni. Wyglądali, jakby właśnie wyczerpały im się zapasy szlochów, uśmiechów i łez, a pozostały jedynie miny wyzute z emocji.

      Przynajmniej nie okazywali agresji, której Monia się obawiała.

      – Stlasno tu – przyznał Sebastian, kiedy wreszcie się zatrzymali.

      Najwidoczniej tutaj nie padało, choć przebiegli zaledwie kilometr. Wszędzie, nawet na niektórych namiotach, zalegał suchy, drobny piach. Nie dało się wypatrzeć choćby źdźbła trawy. Zastygłe powietrze pachniało delikatnie borem. Węch wracał, pozostało zapomnienie.

      – To sen – uspokoiła braciszka Monika. – Pobawimy się, pohałasujemy i uda się nam obudzić. Jakby co, będziemy się szczypać.

      Połaskotała Sebę, a ten wybuchnął śmiechem, czym ściągnął na siebie zniesmaczone spojrzenia. Wyglądał jak zwykle uroczo, w dodatku po maści pozostały mu zabawne, niebieskie wąsy.

      Radość zniknęła po chwili, odarta z zaraźliwości. Wróciło przygnębienie.

      – Nic nie pamiętasz? – spytała dziewczynka. – O to ci chodzi? Nic ważnego?

      Chłopczyk pokiwał głową. Łzy zawisły mu na rzęsach.

      – Ja też, ale to taki dziwny sen. Gdzieś są rodzice i na pewno nas szukają, czyli coś jednak wiemy. Nie straciliśmy całej wiedzy, tylko najważniejsze wspomnienia. To na pewno mądrzy ludzie – wróciła do najważniejszego tematu – szczególnie tata. Tatusiowie to najodważniejsi mężczyźni we wszechświecie, braciszku. Zrobią dla dzieci wszystko. Poza tym mamy siebie. Nigdy cię nie zostawię. Dobrze?

      Maluch skinął w odpowiedzi głową.

      – I cielni? – przedarło się przez chłopięcy szloch. – Tatusiowie są cielni?

      Monika musiała przez chwilę pomyśleć, lecz zrozumienie napłynęło dość szybko.

      – Tak. Tatusiowie są bardzo dzielni – przyznała. – Dzielniejsi nawet od chłopczyków, chociaż to nie znaczy, że chłopcy są bojuszkami. Musimy tylko poczekać na ratunek.

      Poszli dalej, w głąb obozu. Przyglądali się wszystkiemu i wszystkim. Nikt nie nosił mundurów harcerskich, choć każdy miał na sobie czystą, jakby niedawno zakupioną odzież. Dominowały brązy, obok nich żółcie z szarościami. Pomimo wszechobecnego lenistwa mieszkańcy wyglądali na wysportowanych. Mniejsze dzieci bawiły się spokojnie w piasku, a starsze siedziały lub leżały na ocienionych namiotami pryczach. W dalszym ciągu nikt nie zwracał na nich uwagi.

      – Widzisz, nie jest tak źle – uśmiechnęła się do brata dziewczynka. – Wieczorem pewnie będzie piękne ognisko i dużo śpiewania. Poznamy kogoś, kto opowie nam o tym miejscu. Razem znajdziemy rodziców.

      – Okniśko! – ucieszył się malec. – Pianki.

      – Tak, może uda się usmażyć pianki.

      – Na to bym nie liczył. Wiem, że starasz się uspokoić dzieciaka, ale trzymaj się faktów. – Wysoki chłopak podniósł się z