– Nie do końca. – Chłopak podszedł bliżej i wyciągnął dłoń. Wyglądał na dwanaście, trzynaście lat. – Mam na imię Seán – przedstawił się półszeptem.
Z migdałowych oczu wyrostka biły radość i rozsądek, charakterystyczne dla męskiej dojrzałości, a nietypowe dla młodego wieku. Fryzura paradoksalnie dodawała mu uroku.
– Nie będziesz miał przez to kłopotów? – Monika wolała unikać konfliktów, przynajmniej teraz, na początku ich pobytu w obozie. – Czasami dobrze pozostać niezauważonym.
– Nie martw się o mnie. Dzieciaki są tutaj nieufne i nie ma się czemu dziwić, ale nie jesteśmy dzikusami. Bajdałej, wszyscy w obozie dużo przeszli, dlatego najlepiej pilnować własnego nosa, co najwyżej nosów najbliższych przyjaciół. Ty masz brata, a my zawsze przybywaliśmy tu sami. Nie pamiętaliśmy rodziny, tylko jej ideę. Dlatego każdy zapewne wam zazdrości. Okazują to w idiotyczny sposób, niestety. Niewykluczone, że większości nie stać już nawet na zazdrość.
– Gdzie jesteśmy? – Monia uścisnęła szeroką i pobrużdżoną dłoń. Zaskoczyła ją szorstkość skóry Seána.
– Kiedyś odpowiedziałbym, że w Tír na nÓg, czyli przepięknej Krainie Młodych, bajdałej, jednej z kilku zresztą. Niestety, niewiele zostało tu do polubienia. Lajkiem nie rzucisz. Podoba ci się u nas? – zapytał Sebastiana.
– On cię nie rozumie – rzekła Monia. – Jesteśmy z Polski, a Sebastian nie poszedł jeszcze do szkoły, nie mówi po angielsku. – Zdziwiła się, że pamięta wszystko, co dotyczyło jej lub brata, ale nic, co choćby zahaczało o temat rodziców.
– Rozumie, rozumie i mówi – zaśmiał się Seán. – Lepiej niż po polsku. Prawda, smyku?
– Rozumiem – odpowiedział Bastek idealną angielszczyzną. W tym właśnie momencie skończyło się też jego seplenienie.
– Tobie pewnie też akcent się poprawił, blondyneczko.
– To Monika, a nie blondyneczka. – Bastek pierwszy raz stanął w obronie siostry. Wyglądał teraz na odważnego i wojowniczego chłopca.
– Spokojnie. Tylko was sprawdzam. – Seán podał mu rękę na zgodę. – Obóz wpływa na każdego z nas podobnie. Nie kończy się na utracie pamięci, niestety, chociaż ogólnie nie jest źle. Zobaczycie. Bajdałej, będziecie mieli całą masę bezczasu, żeby się o tym przekonać.
Dziewczynka niewiele zrozumiała, lecz dopiero teraz porządnie się przestraszyła.
Marzenę przyprowadzono – a raczej przyniesiono – po czym rzucono na podokienne łóżko, zahaczając o parapet. Krwawiła z nosa nie mniej niż z rozciętej wargi. Czarne myśli rozlewały się po jej głowie niczym siniaki pod skórą – te splotły się w jedną, bolesną całość.
Profesor Gallagher objawiła się jako kiepski żart z rozsądku. Pomarszczona pochwała snobizmu, która zalatuje fabryką leków. O chłopaku Marzena wolała nie myśleć. Więcej dobra i uroku miała w sobie nawet silnoręka. Ta przynajmniej nie żartowała i pewnie nawet nie przywykła do uśmiechu. Była szczera i z pewnością najmniej głupia.
Oni są wszystkim, co znam – pomyślała Marzena, przez co pozwoliła łzom spłynąć na pościel. W pamięci pozostały jej zaledwie niejasne obrazy ucieczki. Przed kim lub przed czym? Nie miała pojęcia. Co mogło być gorszego od tego nowego życia? Co mogło mieć w sobie mniej sensu? Śmierć? Wątpiła.
– Elaine! – oburzyła się obudzona staruszka. – To przesada, żeby kneblować biedną kobietę! Skalałaś niewinność! Taranis nie będzie zadowolony.
– Stawiała czynny opór – mruknęła silnoręka. – Poza tym nie lubię krzyków. Stoi ktoś tuż obok mnie i drze się jak królowa papug. To brak szacunku, tyle powiem.
Profesor podeszła do obezwładnionej Polki.
– Jeśli obieca pani, że obejdziemy się bez awantur, ściągnę taśmę i wyjmę knebel. A poza tym – nagle ją olśniło – proponuję przejść na ty. Spędzimy ze sobą sporo czasu. Zaprzyjaźnimy się na śmierć i życie! – Uśmiech staruszki rozszerzał się powoli, pogłębiając tylko siatkę zmarszczek na jej twarzy. – Faktycznie. Wybrałam nie najlepszy moment na takie dywagacje. Proszę mi wierzyć, że wzajemne zaufanie ułatwi przetrwanie naszej trójki. Ten swoisty mutualizm czy protokooperacja raczej…
– Pani profesor – chrząknęła Elaine. – Ona nic z tego nie rozumie.
Staruszka pokiwała głową i jednym pociągnięciem zerwała taśmę. Marzena jęknęła wbrew sobie, bo nie chciała dawać im tej satysfakcji. Wypluła zakrwawioną szmatę.
– Zapłacicie mi za to – zapewniła.
Elaine podeszła bliżej. Naprężyła bicepsy niczym grecki heros. Po krótkim namyśle Turowska postanowiła nie krzyczeć. Przymknęła oczy w oczekiwaniu na ból, który jednak nie nadszedł.
W tym czasie profesor Gallagher wróciła na łóżko. Sięgnęła do skórzanej, markowej torebki, mocując się wpierw dłuższą chwilę z zapięciem. Ponownie zaszumiało, po czym zmaterializował się dwudziestolatek. Miał usta pełne jedzenia, po brodzie spływała mu strużka ciemnego sosu. Rozejrzał się, z trudem przełknął i zaczął mówić:
– Mogłem jeść, nie wiem czemu, to skorzystałem z okazji. Gdybyście zobaczyły miny mnichów, kiedy usiadłem wśród nich z klopsikami! Wąchali, aż im się nosy spociły! – Marzena nic z tego nie zrozumiała. – Ale mniejsza z tym. Rozumiem, że jednak mnie potrzebujecie. – Spojrzał na staruszkę, która tylko rozłożyła szeroko ręce. – W pani wieku nie powinno się działać nazbyt pochopnie, pani profesor. Jedno potknięcie z króliczkiem, a wy skreślacie człowieka. Nieładnie. Brzydko! O wszystkim im powiedziałem! – Profesor pobladła i poszarzała na zmarszczkach.
W tym czasie Marzenie udało się usiąść, choć wykręcony bark długo miał jej jeszcze o sobie przypominać.
– Źle zaczęliśmy – przyznał chłopak. – Czasem tak jest, kiedy człowiek stara się zbyt mocno. Im mocniej, tym gorzej wychodzi, bo nerwy ze stresem włączają się do rozgrywki. Chciałbym cię bardzo przeprosić w imieniu mieszkańców naszej krainy. – Przeniósł wzrok na silnoręką, wyjątkowo pobladły na twarzy. – Nie musiałaś jej od razu tłuc, babochłopie! – Wzrok znowu powędrował, tym razem na staruszkę. – A jej nie odesłałaś?! – ryknął, a ta spuściła wzrok.
Cisza legła na łóżkach, po czym zaczęła parować i wypełniać pokój duchotą. Profesor postanowiła metaforycznie uchylić okno.
– Kiedy w grę wchodzi pośpiech, zawsze niewskazany, to nawet najmądrzejsi popełniają błędy. Głupstwa. – To słowo wypowiedziała z niemal fizycznym bólem. – Nikt już cię nie skrzywdzi, moja droga. Tak nakazuję.
Elaine usiadła obok Marzeny, po czym objęła ją ramieniem cięższym od większości normalnych, kobiecych ud. Szczęśliwie nie zalatywało jej spod pach.
– Przepraszam – wydukała. – Możesz mi oddać, tylko nie w nos, bo szczycę się tym, że nie został dotychczas złamany. Chociaż nie sądzę, żeby ci się to udało. Wal w policzek. Śmiało. Nie czuję bólu.
– To po cholerę cię lać, skoro nie czujesz bólu? – zdziwiła się Turowska.
– Też prawda. – Ciężka ręka opadła na kołdrę.
Elaine odeszła pod okno, zadumana nad tym zagadnieniem.
– W