Sitko. Marek Zychla. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marek Zychla
Издательство: OSDW Azymut
Серия: Odmienne Stany Grozy
Жанр произведения: Ужасы и Мистика
Год издания: 0
isbn: 978-83-66135-12-3
Скачать книгу
ooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

      Ilustracja na okładce oraz ilustracje w książce: Maciej Kamuda

      Opracowanie okładki, skład i łamanie: Krzysztof „Korsarz” Biliński

      Redakcja i korekta: Zuzanna Pikul, Marta Sobiecka

      Redaktor serii: Sebastian Sokołowski

      Wydawca: Phantom Books Horror, Szczecinek 2019

      www.okolicastrachu.pl

      Mamie

      Alice Bennett

      I zamiast tego

      Ludzie wrzucają miłość do skrzynek na listy,

      Spada w bieli kopert do zimnego betonu.

      Patrzę na nich ze schodów

      I zamiast tego chciałabym mieć mamę.

      Ludzie przekazują miłość ozdobnymi bukietami kwiatów.

      Te pachną jej perfumami, jej skórą.

      Przyjmuję naręcza i wącham,

      I zamiast tego chciałabym mieć mamę.

      Ludzie powalają miłość na kolana w odklepywanych modlitwach.

      Szepcą i wzdychają znad pocieranych różańców.

      Słucham pacierzy podszytych kłamstwem

      I zamiast tego chciałabym mieć mamę.1

      Prolog

      – Naga Emily Blunt – szepnął, po czym przywołał aktorkę na arenę wyobraźni.

      Wsunął sobie lewą dłoń pod policzek, a prawą między uda. Poczuł ciepło po wewnętrznej stronie powiek, co zrzucił na karb wielogodzinnego przesiadywania przed laptopem, na którym oglądał seriale Netflixa. Starał się nie myśleć o poduszce, twardniejącej z każdą nocą.

      Biceps mężczyzny drgnął delikatnie, a po chwili ciut mocniej. W dodatku coś zaczęło skapywać mu z nosa. Jęknął, po czym sięgnął do stolika po komórkę. Podświetlił ekran i przyjrzał się zmoczonej dłoni. Odetchnął z ulgą. To nie była krew, tylko zapowiedź kataru.

      Położył się ponownie, kompletnie rozbudzony, a wyimaginowana Emily Blunt zdążyła się już ubrać i za cholerę nie mógł jej namówić do kolejnego negliżu. Mózg przypomniał mu za to filmik edukacyjny sprzed lat, w którym niedokręcony kran spuścił całą wodę z jeziorka, zmieniając je w pustynię.

      A jak się odwodnię? – przemknęło mężczyźnie przez głowę. Zaraz po tym napłynął ból. Krótki, ale potężny i obezwładniający. Chwilę później już nie żył.

      – Niech mnie diabli, jeśli nie jest prawdą, że do trzech razy sztuka! – Wysoki brunet wyszedł z szafy i zamknął za sobą skrzypiące drzwiczki. Do kieszeni wsunął smolisty sześcian, po czym uśmiechnął się samymi ustami. – Trafiłem w oczy, nochal, zahaczyłem o ramię i wreszcie prosto w serducho!

      – Czyli raczej do czterech – poprawił go drugi z mężczyzn, który wyczołgiwał się spod stygnącego łóżka. Pomimo licznych deformacji ciała radził sobie nadzwyczaj sprawnie.

      – To przez kostkę – narzekał pierwszy. – Zamiast koncentrować, dekoncentruje. Zimna jak pierd trupa, że tak pozwolę sobie pozostać w temacie. Aż ręce drętwieją po łokcie! W sumie źle się wyraziłem, przecież trup nie pierdzi. Przynajmniej nie świadomie. Uważaj na garb! – przerwał rozważania nad naturą zwłok; nie zdążył jednak ostrzec kolegi. Ten półokrągłymi plecami uszkodził drzwi od szafki.

      – Sucza mać! – zaśmiał się drugi. – Zamyśliłem się.

      Podeszli do zwłok. Smród odchodów przegryzał się przez warstwy kołdry. Brzydszy z dwójki wyciągnął z kieszeni tubkę z niebieską maścią, którą posmarowali sobie skórę pod nosem.

      – Tak lepiej. – Brunet odetchnął głęboko. – Całkiem niezły ten… – przeczytał szary napis – TransSmell? Kto wymyśla te nazwy? – Oddał tubkę koledze i jednym ruchem wyciągnął poduszkę spod zasmarkanej głowy gospodarza. Rozpruł ją szponem kciuka, powąchał. – O, włóknina silikonowa. Jak sobie gówno kupisz, tak się wyśpisz. – Pokręcił z dezaprobatą głową.

      – Powyłączaj alarmy i pozaprószuj ogień. Nie chcemy, żeby powrócił jako zombiak. – Garbaty rozrzucał po podłodze niedopałki papierosów. – Nie ten pieprzony zwyrodnialec.

      – „Pozaprószuj”? – zdziwił się Brunet. – Czy ty już niczego nie czytasz?

      – Nie. Najlepsze historie pisze samo życie.

      – Czasami wydaje mi się, że robisz to specjalnie. Przyznaj się, co?

      – Skupnij się lepiej na kostce.

      Godzinę później pruli już zdezelowaną corsą po najbliższej autostradzie.

      – Zwolnij – Garbus nie prosił, Garbus żądał. – Tłuczemy się dwudziestoletnim gruchotem z silnikiem niewiele większym od puszki coli. Ludzie nie powinni widzieć, że zasuwasz – spojrzał na zapracowane zegary – dwusetką.

      Brunet zdjął nogę z gazu, marudząc coś o byciu i niebyciu szefem. Daleko za nimi wilgotny Dublin wypełniał się multikulturowym snem. Przed nimi gęstniała noc z rozciągniętą po horyzont taśmą odblasków.

      – Opuść tę cholerę na asfalt! – warknął Garbaty. – Czy ciebie całkiem Taranis opuścił?

      Koła samochodu uderzyły o drogę. Zapiszczało, na moment przygasły światła.

      – Sorki, zamyśliłem się. Mam stresującą pracę. Ciągle w rozjazdach!

      – Zdrzemnij się. – Długa, poskręcana ręka Garbatego chwyciła za kierownicę. – To ci dobrze zrobi. Obudzę cię przy naszym zjeździe.

      Brunet podał koledze kostkę.

      – Nie szalej – zaśmiał się i od razu zasnął.

      Pasażer-kierowca myślał o kolejnym zleceniu i o wplątanych w nie dzieciach.

      Lubił dzieci. Sam przecież długo nim był.

      Rozdział 1

      McKac

      W Kilkenny nie brakuje restauracji, serwujących ciemne piwa z kijów, gdzie można rozciągnąć żołądek wysokokalorycznym irlandzkim śniadaniem. Turyści grupują się głównie na High Street, by odetchnąć przy okazji historycznym klimatem miasta, zalatującym co prawda wilgocią oraz kamiennym chłodem, ale tylko przez dziesięć miesięcy w roku. Miejscowi postawią na rybę z frytkami, a emigranci, szczególnie ci wyjątkowo zarobkowi z Polski, Chorwacji czy Słowacji, zazwyczaj upichcą coś w domu.

      Są jednak tacy, którzy wybiorą wycieczkę do McDonalda. Szczególnie na niedzielny obiad.

      – Dziękuję, że się zgodziłeś. – Kobieta zaciągnęła hamulec ręczny i zgasiła silnik. Zegary na tablicy rozdzielczej przygasły, wentylatory zamilkły i w samochodzie od razu zrobiło się duszno. – Nie było tak źle, prawda? Całkiem przyjemny wypad. Spędziliśmy razem trochę czasu, a to najważniejsze, kochanie. Prawda?

      Jarek Turowski czuł się jednak źle, wręcz paskudnie. Po sześciu dniach tyrania w podmiejskiej fabryce bekonu najchętniej upiłby się tanią szkocką z niemieckiego marketu i pognił w łóżku do wczesnego popołudnia. To pierwsze nawet mu się udało, za to o drugim musiał zapomnieć. Posiadanie dzieci zobowiązuje, a i pogoda jak na złość pokłóciła się z deszczem.

      – Super farma. Fakt… – bąknął. – Dużo zwierząt, mili ludzie i nawet ciepło. Nie padało.

      – W miarę tanio.

      – Prawda – przyznał,


<p>1</p>

Tłumaczenie z angielskiego: Marek Zychla