– To jeszcze dzieci. – Seán wyglądał na zdenerwowanego. – Nie ma w nich zła czy obłędu. Bajdałej, nie poradzą sobie bez nas.
Ceudawg pokręcił tylko głową.
– Nic się nie stało. – Monia położyła dłoń na drżącym ramieniu Seána. – Dziękuję, że opowiedziałeś nam o krainie. Poradzimy sobie. Nie mamy innego wyjścia. – Chwyciła Sebastiana za rączkę. – Jakoś.
– Poczekajcie. – Najstarszy z braci Bonnar przeskoczył przez pryczę i stanął pośrodku namiotu. – Możecie zostać. Weźcie sobie moje wyrko. Ja znikam.
Monika zbaraniała. Spojrzała na Ceudawga, który wcale nie wyglądał lepiej. Wreszcie ocknął się, pokręcił głową i przemówił do ofiarodawcy:
– Jak to „znikam”? Gdzie zamierzasz zamieszkać? Takie rzeczy powinno się konsultować ze mną, nie sądzisz?
– Zamierzamy uciec – konsultował zatem chłopak. – Chcieliśmy z tobą o tym porozmawiać, lecz jak zwykle nie miałeś bezczasu.
Reszta braci stanęła przy nim. Wyglądali jak ciut mniejsze lub ciut większe kopie najstarszego. Jednonogi Sol Osol obudził się, po czym usiadł na pryczy (okazało się, że nie ma również prawej ręki) i rzekł:
– Miałem sen. Dziwny sen. Kolorowy i wyjątkowo piękny. Coś na podobieństwo porozrywanej tęczy. Dzieci zostają, a wy – spojrzał na Bonnarów – uważajcie na siebie. Polubiłem was, chociaż niektórych nie da się lubić. Pamiętajcie, jak trudno jest uśpić Tłuściocha – dodał. – Z pewnością uda się go zmorzyć tym waszym pseudo-bimbrem. Musicie podumać nad lepszym planem. Pomógłbym, jednakże z zasady nie mieszam się w nic ryzykownego. Jak się ma po jednej ręce i nodze, człowiek zastanawia się dwa razy nad każdym posunięciem.
– O co tu chodzi?! – ryknął Ceudawg. Podszedł do wejścia, odsznurował i opuścił klapy namiotu. – Nikt stąd nie wyjdzie, dopóki mi tego nie wyjaśnicie! Jesteśmy hufcem, formalnie lub nieformalnie, więc powinniśmy trzymać się razem. A przynajmniej mówić sobie o najważniejszych sprawach! Jestem waszym przywódcą, na Taranisa! Nie można opuszczać przyjaciół ot tak sobie.
– Oni chcą uciec – rzucił Seán. – Planowali to przecież od dawna.
– Uciec? Po co uciekać z krainy wiecznej młodości? – Na twarzy Ceudawga pojawił się uśmiech. – Śmierci się braciszkom zachciało? Świat na pewno się zmienił, poszedł do przodu. Jak wy tam sobie poradzicie?
– Przepraszam, czy my także należymy do hufca? – Monia podniosła rękę. – Moglibyśmy się na coś przydać. Ja jestem sprytna, Seba mały. I nie brakuje nam odwagi. Obiecujemy słuchać się przywódcy. Nie będziesz miał z nami – spojrzała przepraszająco na Bonnarów – takich problemów.
Bracia spojrzeli po sobie. Najstarszy z nich rzekł cicho w stronę dzieci:
– Irlandzkie hufce to nie zabawa. W dodatku nie są dla dziewcząt i przedszkolaków.
– Ja chcę być w hufcu. – Łzy zabłysły w oczach Sebastiana.
– Dajcie nam tylko jedną szansę. – Dziewczyna nie poddawała się łatwo.
Seán spojrzał błagalnym wzrokiem na Ceudawga. Chciał pomóc nowym przyjaciołom, ale nie odzywał się, ponieważ wszystko zostało już powiedziane.
– Zostają – powtórzył Sol Osol. – Jej brat odegra znaczącą rolę w tym całym syfie. Nie wiem jaką, dlatego nie naciskajcie. Tyle wyśniłem, niemniej nie znam szczegółów. – Spojrzał na zapłakanego Sebastiana. – Nie pozbywałbym się klucza do ewentualnego zwycięstwa, bo jakaś wojna, prędzej czy później, wybuchnie. Z tymi wariatkami u steru to raczej wkrótce…
– Czyli postanowione. – Ceudawg usiadł na swoim łóżku. – Szykujmy się do testów, zaś ze mnie taki przywódca, jak z Tłuściocha maratończyk. Lider, ale tylko z nazwy.
– Testów? – zamarudziła Monia, która w szkole nie radziła sobie z nimi najlepiej.
– Tak, testów, egzaminów, wyzwań. Musisz je przejść, żeby zostać Fennidem.
– Kim?
– Jednym z nas. Dołączyć do hufca.
– Chyba jedną, bajdałej? – poprawił go Seán.
– Domagacie się precedensu, to będziecie go mieli. – Ceudawg podniósł się z pryczy. – Czy dziewczyna sobie poradzi? – Wzrokiem przeleciał po twarzach kompanów. – Nie sądzę. No, lecz tak bywa, gdy lekceważy się przywódcę.
– Widywaliśmy tu dziewczyny – wtrącił Sebastian.
– Zdarzają się. To prawda – odrzekł Ceudawg. – Nie są jednak członkiniami hufieckich band. Zwykle strzelają dobrze z łuku, nadają się więc na strażniczki. A kiedyś, poza krainą, opatrywały żołnierskie rany. Mimo to do walki, tej najprawdziwszej, odartej ze skóry złudzeń, bierzemy tylko i wyłącznie chłopców.
Ciszę, która zapadła po tych słowach, przegonił ryk rogów.
– Boginie wzywają – przekazał Seán na ucho Monice. – To nigdy nie wróży niczego dobrego.
– Idziemy! – Sol Osol stanął na nodze. – Ceudawgu, prowadź! Szare Szpaki służą wiernie królowym! Oficjalnie – dodał szeptem i puścił do dziewczynki oko.
– Szare Szpaki? – zapytała.
Nie doczekała się odpowiedzi.
Ruszyli na północ. Ryk rogów zmroził im w żyłach ospałą krew.
Zieleń karoserii przeszła z rozmycia we względną stałość. Zapachniało rdzą, smarem i nagrzaną tapicerką. Jacob oddychał głęboko.
– Weź się w garść – ryknął śmiechem. – To tylko kac, maleńka. Trzeba cholerstwo wypocić. Minie.
Silnik warknął z trudem. Corsa odzyskiwała swój zdezelowany wygląd.
– O wiele lepiej. – Jacob pogłaskał ją po desce rozdzielczej. – Przełóż kierownicę na drugą stronę, najlepiej wraz ze mną. – Po kabinie rozlała się mgła, a kiedy zniknęła, Jacob faktycznie siedział po lewej stronie. – Dotarliśmy na miejsce, gdzieś w postsowieckiej Polsce, czy jak to się mówi. Zawsze kiepsko mi szło z historii. No nic, będziesz mogła odpocząć. Dziękuję za pomoc. Bez ciebie – zawahał się – dalej byłbym nikim.
Zatrzymali się pośrodku naszpikowanego blokami osiedla, które tonęło w szarościach od chodników po niebo. Konkretnie w szarościach, brązach i trzydniowym deszczu. Niewiele samochodów stało na rozciągniętych wzdłuż ulicy parkingach, za to tym, które się sporadycznie pojawiały, brakowało krągłości ich następców.
– Lata dziewięćdziesiąte, tak na oko. – Ocenił Brunet. Sięgnął po kostkę i wsunął ją do kieszeni marynarki. – Udało się nam, maleńka. Zero Facebooka i słitfoci. Spokój i wolność.
Jakiś