Rozkazy widział na swoim ekranie. Zerkał na nie raz po raz i nie mógł się powstrzymać od myśli, co będzie dalej.
Miał dostęp do szczegółowych informacji o tym, jakie dane oddział zwiadowczy Imperialnych zdołał prawdopodobnie wykraść podczas abordażu na okręt Priminae. Roberts nie musiał się wysilać, aby domyślić się także, co kryło się między wierszami. Admirał i komodor przewidywali, że szykuje się coś naprawdę groźnego, i bez wątpienia przeczuwali, że może się to źle skończyć dla Ziemi, jeśli nie będą przygotowani.
No i w porządku – Roberts też wolał się przygotować na każdą ewentualność.
Jednak tajemnicza sytuacja na „Odyseuszu” wciąż go niepokoiła. W przeciwieństwie do reszty dowódców grupy zadaniowej kapitan „Bellerofonta” dostał pozwolenie, żeby zobaczyć na własne oczy, o co to całe zamieszanie. I wciąż próbował pojąć, co to właściwie jest.
Oczywiście wszystko, co widział przez ostatnie lata, wydawało się szalone, więc może to, z czym zetknął się na „Odyseuszu”, należało po prostu do tej samej kategorii, a Roberts powinien się przyzwyczaić, że jego codzienność jest praktycznie czystym szaleństwem. Jednak zjawisko na pokładzie „Odyseusza” pozostawało dla kapitana „Bellerofonta” poza możliwością pojmowania.
Spotkał Odyseusza we własnej osobie. Co innego wiedzieć o tej istocie, a co innego ujrzeć ją na własne oczy. Roberts musiał, acz niechętnie, przyjąć do wiadomości, że to, co widzi, jest rzeczywiste. I musiał zaakceptować, że jakimś cudem okręt wcielił się w nastoletniego chłopca ze słabością do starożytnych zbroi i różowego brokatowego cienia do powiek…
No dobra, gdyby Roberts musiał się przyznać, ale tylko przed sobą samym, powiedziałby, że różowy makijaż niepokoił go bardziej niż pomysł, że okręt posiada uosobioną duszę. Oczywiście kapitan nie odezwałby się słowem na temat makijażu, tym bardziej nie zwierzyłby się nikomu spoza floty, ponieważ mogłoby to zostać uznane – jak cholera! – za uprzedzenia wobec pewnej grupy społecznej.
Tak naprawdę jednak nie o to chodziło – wcale. A przynajmniej Roberts miał nadzieję, że nie o to. Czasami trudno było się zorientować nawet we własnych poplątanych myślach.
Po prostu ten kolor obrażał poczucie profesjonalizmu Jasona Robertsa.
„Zwłaszcza brokat”.
Kapitan zastanawiał się, co też wymyśli Weston, żeby usprawiedliwić dopuszczenie nawiedzonego okrętu do akcji, kiedy cała sprawa wyjdzie na jaw.
„Cholera, co z tym facetem jest nie tak?” – zastanawiał się Roberts.
Najwyraźniej jeżeli w Galaktyce istniało cokolwiek dziwnego, Eric Weston na pewno potknie się o to, a potem podniesie i zabierze do domu, żeby zaadaptować do własnych potrzeb.
„Dobrze, że to on, nie ja”.
***
Dwa wielkie Herosy i osiem Wędrowców eskorty powoli wydostawały się z pola grawitacyjnego centralnej gwiazdy układu Ranquil i przyśpieszały, gdy reaktory na ich pokładach osiągnęły pełną moc. Jednostki zaczęły przygotowywać się do zakrzywiania przestrzeni, kierując się w otwarty kosmos.
Grupa była uważnie obserwowana niemal przez wszystkie skanery w układzie. Nawet sojusznicy woleli mieć oko na formację zdolną do tak potężnej destrukcji, jeśli przelatywała przez ich terytorium. Jednak nic niepokojącego się nie wydarzyło, grupa zadaniowa w ciągu doby dotarła do heliopauzy, oficjalnej granicy bezpieczeństwa, za którą można było rozpocząć tranzycję.
Zgodnie z rozkazami „Bell” i „Bo” oraz ich eskorta zniknęły w tachionowym rozbłysku.
Zostawili za sobą niepewny pokój, kruchy i wystawiony na uderzenie, które bez wątpienia miało nadejść.
Rozdział 6
Przestrzeń Imperium Planeta Kraike
Jesan Mich szedł ostrożnie i w wyćwiczonym rytmie, obcasy jego butów z cholewami odbijały się echem od kamiennych płyt podłogi. Zbliżał się do imperialnej siedziby władzy w sektorze, o czym pamiętał przy każdym kroku. Oczywiście, nie będzie tam żadnego członka imperialnego rodu panującego, ale Jesan wiedział z doświadczenia, że w takich sytuacjach tym bardziej należało uważać.
Dalecy krewni wypełniający obowiązki w sektorach zewnętrznych często byli drażliwi na punkcie swojej pozycji, którą zyskali z powodów dobrze Jesanowi znanych, ponieważ sam pod wieloma względami należał do dalekich krewniaków. Owszem, swoje stanowisko otrzymał za większe zasługi niż oni, ale zdawał sobie sprawę, że pokrewieństwo również odegrało w tym rolę. Gdyby urodził się bliżej tronu, zapewne nie dowodziłby siłami odległego sektora, lecz Główną Flotą Imperium.
Powierzenie władzy nad sektorami granicznymi teoretycznie miało stanowić dowód zaufania i uznania. W praktyce jednak postrzegano to jako zesłanie dla tych, którym brakowało jakichkolwiek kompetencji czy uzdolnień. Nie było lepszego sposobu, aby pozbyć się głupiego kuzyna, niż umieszczenie go jak najdalej od centrum prawdziwej władzy.
Jesan jako jeden z nielicznych rozumiał, że od tej reguły często były wyjątki, ponieważ sektory peryferyjne pod wieloma względami musiały mieć więcej autonomii niż światy centralne. Sam żmudnie piął się w łańcuchu dowodzenia floty, znacząc drogę swoich awansów wybuchami przemocy w całym Imperium – równie często w centrum, jak i na peryferiach.
Jednak władcy i władczynie światów granicznych robili się wyjątkowo drażliwi, gdy przybywali do nich ci, którzy – jak Jesan – przynosili imperialny dekret podpisany przez najjaśniejszą panią i rozstawiali wszystkich po kątach.
Mich zatrzymał się pod łukiem wejściowym i w milczeniu czekał, aż zostanie zaanonsowany, a wszyscy zgromadzeni w wielkiej podziemnej sali patrzyli zaciekawieni, kto przyszedł. Jesan w stroju podkreślającym pozycję i urodzenie czekał o kilka sekund dłużej, niż powinien, więc odwrócił powoli głowę i przyszpilił najbliższego lokaja spojrzeniem, które mogłoby stopić stal.
Służący pobladł i natychmiast się wyprostował na baczność, po czym włączył brzęczyk powiadomienia.
Gdy tylko na sali zapanowała cisza, służący się odezwał. Nie użył żadnego wzmacniacza głosu, nie było to potrzebne. Sala została zaprojektowana w taki sposób, aby w określonych miejscach dźwięki się wzmacniały i niosły po całym pomieszczeniu bez zniekształceń.
– Reprezentant miłościwie nam panującej Jej Wysokości, Jesan Mich.
Słowa były ciche, spokojne i wypowiedziane równo, a jednak każdy w wielkiej sali usłyszał je czysto i wyraźnie. Jesan wkroczył oficjalnie do siedziby miejscowego władcy i ukłonił się pod kątem dokładnie dziesięciu stopni, nie spuszczając wzroku z twarzy obserwującego go gubernatora.
Doskonale zdawał sobie sprawę, że gubernatorowi nie spodoba się to, co miało się wydarzyć.
– Możesz podejść, panie. – Gubernator wykonał zapraszający gest z nieco znużoną miną.
„Wydaje ci się, że wiesz, co się dzieje, ale, przykro mi to powiedzieć, nie masz o niczym pojęcia” – pomyślał Mich ponuro, gdy zbliżał się do podwyższenia dla reprezentantów i petentów.
Nie przyszedł tutaj jako petent.
Podał dekret Jej Wysokości i dołączone rozkazy gońcowi, który przekazał je gubernatorowi.
– No dobrze, lordzie Mich. – Gubernator zerknął na oba dokumenty.