W całym układzie nie istniało nic oprócz martwych skał, które nie interesowały nikogo z wyjątkiem kilku astrofizyków na pokładzie. Jajogłowi gorliwie przylgnęli do skanerów okrętu w nadziei, że wykryją coś, co nie tylko filozofom, lecz także kapitanowi Passerowi się nie śniło.
Zapewne dla kogoś kiedyś będzie to ważne, więc dowódca pozwolił im na obserwacje – na razie skanery nie były potrzebne załodze.
– Sygnatura skoku tranzycyjnego… Chwileczkę, kapitanie. – Chorąży przy stanowisku detekcji zmarszczyła brwi. – Wiele zbliżających się skoków tranzycyjnych!
– Na główny ekran. – Morgan zachował spokój. Wiedział o wiele lepiej niż chorąży, co się dzieje.
– Najbliższy sygnał będzie widoczny za… pół minuty.
Passer czekał cierpliwie, aż światło z przybyłych okrętów dotrze do detektorów „Autolikosa”. Zgodnie z przewidywaniami kapitana pierwszy z przybyszów wreszcie się pojawił.
– To „Jesse James”, kapitanie – zameldowała zaraz potem chorąży. – A „Song Jiang” właśnie wysłała sygnał identyfikacyjny… Są tu wszystkie Włóczęgi.
– Spotkanie po latach – stwierdził Morgan. – Prometeusz właśnie otrzymał nowe zlecenie.
Okręt Sojuszu Ziemskiego „Boadicea”
Kapitan Sandra Hyatt popatrzyła na załogę mostka „Boadicei”, gdy „Bellerofont” wynurzył się z korony gwiazdy centralnej układu Ranquil. Para Herosów działała razem pod dowództwem „Odyseusza”, odkąd opuściły suchy dok. Przez ten czas stoczyły kilka bitew i pokonały wiele lat świetlnych, jednak tym razem oba okręty miały lecieć bez swojego towarzysza.
Hyatt nie rozumiała, jakie problemy może mieć „Odyseusz”. Pogłoski, że okręt gwiezdny został nawiedzony, uznała za kompletny absurd. Jednak bez wątpienia coś się działo. Hyatt widziała, w jakim stanie jest „Odyseusz”, i przeczytała raporty – nic nie wskazywało, żeby jednostka wymagała jeszcze tygodni lub miesięcy napraw.
Niezależnie od tego, co się działo, komodor i admirał wydali rozkazy, więc Sandra Hyatt nie musiała wiedzieć nic więcej. Na razie „Bo” i „Bell” wciąż miały lecieć razem.
Kapitan odetchnęła z zadowoleniem – na jej pokładzie wszystko przebiegało jak należy i bez problemów.
Komandor porucznik Samuels siedziała w „dziurze”, w obniżonej sekcji, gdzie znajdowały się stery okrętu, i poruszała się niemal leniwie, gdy prowadziła „Boadiceę” po wyznaczonym kursie z korony gwiazdy w otwartą przestrzeń. Gdy się patrzyło na sterniczkę, mogłoby się wydawać, że kierowanie okrętem to dziecinna igraszka, a przecież tuż obok leciał „Bellerofont” oraz eskorta Włóczęgów.
Jak większość pilotów, którzy przejęli stery i nawigację na okrętach klasy Heros, Samuels wcześnie służyła w elitarnej eskadrze Archaniołów. Kapitan Hyatt niejeden raz miała duszę na ramieniu, gdy podczas wcześniejszych misji jej młoda sterniczka zaczynała manewrować ogromnym okrętem jak superszybkim myśliwcem podczas starcia. Jak na razie jednak „Boadicea” wychodziła z tego cało, więc kapitan nie mogła narzekać.
– Sygnał z „Bella”, ma’am. – Pierwszy oficer, komandor Cedric Simmons, podszedł do Hyatt i stanął po jej lewej stronie. – Poprawki kursu. Mamy natychmiast ruszyć do heliopauzy, jeszcze zanim wykonamy skok. Rozkazy od admirał i komodora.
Hyatt skinęła głową, choć myślami była daleko.
– Prześlij poprawki do Samuels.
Niski, ciemnowłosy mężczyzna potwierdził i wrócił do swoich zadań, podczas gdy kapitan zastanawiała się, co się dzieje. Oczywiście mogła się domyślać. Po ostatnich przepychankach z Imperialnymi nie trzeba było geniusza, żeby wywnioskować, że kolejny konflikt międzygwiezdny już prawie rozgorzał.
Imperium najwyraźniej nie znało pojęcia zimnej wojny.
Pomimo ograniczonych informacji wywiadu, do których miała dostęp, a które stanowiły praktycznie wszystko, czym dysponowały siły zbrojne Ziemi, Hyatt wiedziała, że ludzkość znowu znalazła się po złej stronie podczas starć większych sił. Sztuczki i podstępy, zastosowane przez admirał albo komodora przeciwko Drasinom, raczej nie wystarczą, aby pokonać ogromne imperium gwiezdne, które Hyatt i jej towarzysze mieli zacząć obserwować.
Zazwyczaj w takiej sytuacji pierwszym etapem byłoby rozpoczęcie negocjacji. Rozważono by nawet kapitulację, gdyby tylko pozwoliło to zyskać na czasie.
Niestety, Imperium nie przejawiało najmniejszego zainteresowania rozmowami ani nawet wojną pozycyjną. Rekonesans w wykonaniu Imperialnych polegał na wdarciu się na terytorium wroga i niszczeniu wszystkiego w zasięgu broni, dopóki nie natrafili na coś wartościowego.
Na samą myśl, że ta taktyka świetnie się Imperialnym przysłużyła, kapitan Hyatt zgrzytała zębami.
„Taki brak taktycznej finezji nigdy nie powinien przynosić korzyści” – myślała ze złością.
Jak na złość jednak, Imperium radośnie poświęcało tysiące istnień, dopóki nie osiągnęło swoich celów. O ile miało się wiele istnień, które można było poświęcić, ta prymitywna taktyka się sprawdzała. Hyatt wiedziała doskonale, że Ziemia nigdy nie pozwoliłaby sobie na takie bezwzględne posunięcia. Taka strategia działała tylko na krótką metę, co wielokrotnie znajdowało potwierdzenie w historii. Obecny rząd światowy był zbyt otwarty i wystawiony na ataki mediów, dlatego nigdy nie przeforsowano by takiego idiotyzmu.
Nawet milczenie środków przekazu na temat operacji Czarnej Floty, wynikające głównie z niemożności wysłania dziennikarzy na jednostki międzygwiezdne, nie ukryłoby informacji przed opinią publiczną. W rzeczy samej milczenie rozpaliłoby tylko mocniej zainteresowanie tłumów, zwłaszcza gdyby media zaczęły spekulować, a wieści o porażkach wyciekałyby z najwyższych kręgów dowodzenia w siłach zbrojnych.
Wcześniej czy później liczba ofiar dotarłaby do opinii publicznej i w krótkim czasie wybuchłby skandal.
Prowadzenie wojny metodami Imperium zapewne na Ziemi okazałoby się politycznym samobójstwem. Hyatt uważała, że to dobrze, choć czasami żałowała, że nie jest inaczej. Przy długotrwałych, wyniszczających wojnach, jak teraz, trudniej było o poparcie społeczne, rozpaczliwie potrzebne, jeżeli Ziemia chciała wzmocnić i utrzymać stosowną obronę.
„Potrzebujemy więcej czasu”.
Jednak czasu chyba już ludziom brakowało.
Okręt Sojuszu Ziemskiego „Bellerofont”
– Wszystkie jednostki na kursie, szyk utrzymany, kapitanie.
Jason Roberts skinął krótko głową i oddał cyfrowy tablet adiutantowi.
– Dziękuję, komandorze Little. Pozostać na kursie. Proszę mnie powiadomić, gdy kontrola lotów na Ranquil prześle nam kursy tranzycyjne.
– Tak jest, kapitanie – potwierdził Ray Little. Ze stanowiska na dole sterował sprawnie okrętem i obserwował pozostałe jednostki w pobliżu.
Utrzymywały zwykły szyk bojowy, tyle że bez „Odyseusza”.