Komendant coś przekładał, coś tłumaczył.
– Proszę wsiadać na mój wóz – powiedziała matka.
I znowu jazda. Tak bez przerwy – dzień gdzieś w lesie, głodni, bez wody, w nocy jazda bez wytchnienia.
Gródek Jagielloński, 13 września 1939
Dzień spędziliśmy w okolicach Gródka Jagiellońskiego. Tabor rozłożył się w jakimś dość obszernym lasku. Byłem bardzo głodny. Na pobliskim polu wyrwałem kilka krzaków ziemniaków. Oddaliłem się cokolwiek od biwaku, rozpaliłem małe ognisko i piekłem w nim ziemniaki. Dorzucałem po parę gałązek, trzymając przy tym w ręce znaleziony granat. Od czasu do czasu rozglądałem się podejrzliwie wokół, ponieważ Ukraińcy mordowali każdego, kto oddalił się od większych grup.
Już miałem zamiar wygrzebać z ognia ziemniaka, gdy kątem oka ujrzałem chłopa z widłami w ręku skradającego się w moim kierunku. Mimowolnie odrzuciłem granat w stronę ogniska i zacząłem uciekać. Ukrainiec sadził za mną wielkimi susami. Przewrócił się i w tej samej chwili rozległ się ogromny huk. Zamknąłem oczy i zaraz zerwałem się do dalszego biegu. Przecież Ukrainiec zakłuje mnie widłami. Z daleka biegli strażnicy. Obejrzałem się, ale nikt mnie nie gonił. Stanąłem jak wryty. Strażnicy zbliżali się do miejsca wybuchu. Jak pijany, nie wiedząc, co robię, powlokłem się za nimi. „Zabiłeś człowieka – coś krzyczało we mnie. – Zamordowałeś.” Leżał zniekształcony z potwornie rozprutym brzuchem. Tuż u moich nóg leżała ręka. Brudna ręka, zaciśnięta na trzonku wideł. Ręka oderwana była powyżej łokcia.
Początkowo czułem się nieswojo, gdy myślałem o tym wypadku. Potem widziałem już tyle trupów, że ten pośród nich po prostu zatarł się w pamięci. Nigdy nie miałem z tego powodu wyrzutów sumienia. Nawet rzadko o tym myślałem, a jeżeli nawet – to nie dlatego, że mnie tak dręczyło, a jedynie analizowałem, jak to właściwie się stało. Nie wiem, czy Ukrainiec chciał mnie zabić, czy biegł z widłami, aby rozrzucić i ugasić ognisko, które mogło być sygnałem dla lotnictwa niemieckiego.
Przed wieczorem znów w drogę. Już z daleka powitała nas ogromna łuna. Po godzinie przejeżdżaliśmy przez istną bramę piekielną. Cały Gródek Jagielloński zalany był morzem płomieni. Rano nastąpił początek końca tego miasteczka44. Teraz ten tragiczny fajerwerk dobiegał końca. Konie stąpały po zwęglonych ciałach ludzi i koni, które dziesiątkami walały się na ulicy. Rynek był prawdziwą beczką. Żywi i umarli tłoczyli się tak, że trudno było poznać, kto jeszcze żyje, kto kona, a kto jest już tylko nieboszczykiem. Gdy potem, po kilku latach, czytałem Boską Komedię, to byłem pewien, że to właśnie tam, w Gródku Jagiellońskim, widziałem krąg piekła, o jakim nie śniło się Dantemu.
Z Gródka jechaliśmy na Lwów. Matka powiadomiła komendanta o zgubie czy też kradzieży dokumentów.
Jeden z oficerów wsiadł na rower i wyprzedzając tabor, pojechał do Lwowa. Wracając, spotkał nas na przedmieściu tego miasta. Przywiózł matce zastępcze zaświadczenie.
Chodomierz, 14 września 1939
Tuż pod Chodomierzem furgony stanęły. Szosa była zniszczona. Okoliczne pola zasłane trupami ludzi i koni. Wiele porozbijanych wozów. To niemieckie samoloty dokonały tych potworności. Żołnierze rozkopywali brzeg szosy, robiąc przejazd, aby tabor mógł objechać wyrwy bokiem. Tymczasem niektórzy oglądali straszliwe pole zagłady.
Nachyliłem się nad jakimś oficerem, odpinając mu od boku maleńki browning.
– Przyda ci się, co? – usłyszałem głos komendanta taboru, który przeglądał jakieś przyniesione mu papiery. – A czy potrafisz chociaż obchodzić się z tym cackiem?
Kiwnąłem głową, sprawdzając magazynek.
– Chodź, pokaż, czy potrafisz go użyć.
Poprowadził mnie do miejsca, gdzie w kałuży zakrzepłej krwi, podobnej do błota, leżał jakiś porucznik. Miał straszliwie rozdarty brzuch. Obnażony żołądek pulsował. Ręka od czasu do czasu drapała ziemię, z twarzy spoglądało jedyne oko. Patrzyło już chyba niewidzącym, a jednak żywym spojrzeniem. Zdawało się, że tym okiem uporczywie szuka gdzieś w niebie przyczyn tego, co się stało.
– Czy on już nie będzie mógł żyć?
Komendant jedynie ruchem głowy zaprzeczył. Po czym odwrócił się i zaczął przeglądać mapę. Ręka tylko w pierwszej chwili trochę mi drżała. Zadawałem sobie pytanie, czy zabijam, czy tylko przerywam męczarnie człowieka. Nie znalazłem znikąd odpowiedzi i nacisnąłem cyngiel. Komendant odwrócił się.
– Jesteś jednak silniejszy ode mnie – powiedział.
Wiem, że w tej właśnie chwili umarły we mnie resztki tego, co nazywa się dzieciństwem. Widziałem w życiu tysiące trupów, ale ten moment był dla mnie najbardziej wstrząsający. Ta jedna śmierć wobec tysięcy innych. Przeżywam ją do dziś.
Mariampol, 15 września 1939
Popasy, alarmy, naloty, jazda, znowu naloty. Nalot! Kryj się! Odtrąbiono! Odjazd! Popas! Wsiadać! Były to słowa, które w tym czasie słyszałem najczęściej. W nocy minęliśmy Halicz. Od oficerów cofających się wojsk dowiadywano się o punkt koncentracji. Wiadomości sprzeczne, nikt nic nie wie, panuje niesamowity bałagan. Jedziemy na Stanisławów.
Ukraińcy nie chcieli nawet słyszeć o sprzedawaniu żywności. A ludzie byli już krańcowo wyczerpani z głodu. Kupowanie żywności odbywało się wobec tego w dość oryginalny sposób. Do izby wchodziło kilku żołnierzy. Jeden z nich, salutując, zapytywał o żywność. Odpowiedź była zawsze ta sama: „Niczoho nema, pany wse zabrały”. Wówczas jeden wyciągał pistolet i wymierzał w gospodarza. Jedzenie oczywiście było – i to niemało. Baba wynosiła z komory chleb, jaja, sery, masło, połcie słoniny. Gdy uznano, że już dosyć, wręczano pieniądze.
– Bądźcie zadowoleni, że płacimy gotówką, a nie kwitami.
Tabor w tym dniu zaopatrzył się dość obficie. Popas miał trwać kilka godzin. Rozłożono się na dobre. Gotowano jedzenie. Karmiono i czyszczono konie, prano bieliznę, myto się i golono. Jedni krzątali się wokół wozów, inni po prostu porozkładali koce czy płaszcze i wygrzewali się na słońcu w błogim rozleniwieniu. W tym lasku nic nie przypominało wojny. Matka była uszczęśliwiona – Krysia po raz pierwszy od kilku dni piła mleko. Mieliśmy pełno jedzenia. Żołnierze po prostu zawalili nasz furgon żywnością. Czyściłem swój pistolet, bez przerwy coś żując.
Komendant chodził od jednej grupki do drugiej, rozmawiał, był jednak jakiś niespokojny, smutny. Przedtem ze dwie godziny siedział przy radioodbiorniku.
– Czyścisz? – zagadnął mnie, usiadł.
– Dlaczego pan taki smutny?
– Nie ma się, synu, czym weselić. Chyba to rozumiesz. Bóg jeden wie, co z tego wszystkiego wyniknie. Nie zanosi się na to, aby świat miał się prędko uspokoić. To dopiero początek. A to dla ciebie – powiedział, wysypując z kieszeni kilka garści naboi. – Do twojego pasują.
Jechaliśmy to głównym traktem, to zjeżdżaliśmy na polne drogi. Trzymaliśmy się w miarę możności tych ostatnich, ponieważ główne drogi zapchane były do niemożliwości, co w znacznym stopniu zmniejszało tempo marszu. No i niebezpieczeństwo było stokroć większe. Boczne drogi okazywały się z kolei niebezpieczne z powodu grup skoczków spadochronowych, tak zwanych desantów, oraz band Ukraińców. Gdybyśmy napotkali większy oddział, nie dalibyśmy mu rady. Siły taboru były