Zrobiło mi się bardzo przykro. Stałem, nie wiedząc, co mam zrobić.
– Czego sterczysz? Siadaj, idioto.
– Kiedy ja nie wiem, gdzie mam usiąść, proszę pani.
Wskazała mi czwartą ławkę i miejsce obok okna. Usiadłem. Do końca lekcji nie słyszałem nic z tego, co mówiła. Chciało mi się płakać. Dlaczego przyjęto mnie tutaj w ten sposób? Przecież nie zrobiłem niczego złego. Od tej chwili z całego serca znienawidziłem panią Łuczak, a ona nie zrobiła nic, żeby to zmienić. Odwrotnie – bez przerwy podsycała moją nienawiść, krytykując mnie za wszystko. Byłem jednym z najlepszych uczniów, a mimo to dobre stopnie otrzymywałem tylko podczas hospitacji kierownika. Wtedy zresztą zawsze mnie pytała. To była moja broń, którą rychło wykryłem. Dwój dostawałem dostatecznie dużo, aby się nimi nie przejmować. Toteż gdy na hospitacji pytał mnie kierownik, odpowiadałem płynnie na każde pytanie. A gdy pytała mnie pani Łuczak, mówiłem niezmiennie:
– Ja nic z tego nie zrozumiałem, bo pani więcej na mnie krzyczała, niż mówiła.
W domu nie skarżyłem się nigdy. Ojciec zbyt mocno wpoił mi zasadę nieoskarżania nikogo.
W opinii klasy, w dalszym ciągu byłem najgorszym z najgorszych. To w Szczawnicy samotność zaczęła dawać mi zadowolenie. Już nie dla piękna gór, lecz dla samotności jako takiej. Zacząłem bać się ludzi, unikać ich.
Szczawnica, październik 1938
Idąc pewnego dnia do szkoły, zauważyłem w parku jakąś bójkę. Grupa chłopaków w moim wieku nacierała ostro na nieco mniejszą grupę urwisów, dzielnie broniących się, ale będących w defensywie. Ująłem tornister za paski i grzmociłem młynkiem. Pokonaliśmy liczniejszego przeciwnika. Ci, do których dołączyłem, byli ze Szczawnicy Niżnej, a tamci – z Wyżnej. Wyżniaków było więcej, dlatego niżniacy musieli bardzo uważać, aby za często nie zbierać lania.
– To przyjmijcie mnie i będę się za was bił – mówię.
– Bijesz się fest – wystąpił wyższy ode mnie, może dwunastoletni Wojtek Zadorów i wyciągnął rękę.
– Sztama – powiedziałem, podając mu swoją.
Od tej pory codziennie spotykaliśmy się w niżnym parku i czatowaliśmy na wyżniaków. Nie dawało to jednak rezultatów. Wyżni przychodzili tylko w dużych grupach i jeżeli przyjmowaliśmy walkę, to obrywaliśmy. Niżniacy musieli chodzić do szkoły w Wyżnej codziennie, natomiast wyżniacy przychodzili do Niżnej tylko wówczas, gdy zorganizowali większą paczkę.
Po tym, jak kilku naszym dostało się w takiej zasadzce, zaproponowałem, abyśmy, zamiast naskarżyć na naszych prześladowców, honorowo odegrali się na nich. Mieliśmy się przede wszystkim nie rozdzielać.
– Od dzisiaj niech nikt nie idzie do szkoły sam. Będziemy zbierać się w parku. Jeżeli ktoś przyjdzie pierwszy, niech czeka na pozostałych. Jeżeli ktoś nie będzie szedł do szkoły, to niech powie sąsiadowi, aby na próżno na niego nie czekać. Nikt nas nie tknie, jeżeli zawsze będziemy chodzić w dużej grupie.
Stałem się przywódcą. Zmodernizowałem strategię walki. Wymyśliłem na przykład, żeby nie wyczekiwać, aż wyżniacy przyjdą do nas, ponieważ wtedy organizują się w większe grupy, ale żeby chodzić do nich, do Wyżnej, i bić ich tam, gdzie się nas nie spodziewają. I rzeczywiście – dawaliśmy im teraz ogromne lania.
Nauczycielka czepiała się mnie przy każdej okazji. Kiedyś po lekcjach, widząc u mnie więcej monet, posądziła mnie o kradzież. Chwyciła mnie za rękę i pociągnęła na parter. Zapukała do I klasy, popołudniowej:
– Panie Musiałek, ja idę na obiad. Niech pan go potrzyma.
Stanąłem w kącie przy tablicy. Czułem się bardzo źle w obcej klasie, a kilkadziesiąt par oczu wlepionych we mnie paliło jak ogniem.
– Klęknij sobie, aniołku, klęknij i podnieś rączki do góry – powiedział Musiałek, rozpływając się w uśmiechu.
Nie usłuchałem.
– Aaa… – przeciągnął. – To nic, ja mam na to lekarstwo.
Znałem to lekarstwo z opowiadań. Była to wielka okuta linia, której kantem bił po ręku. Gruby, pulchniutki Musiałek ważył jakiś czas linię w ręku.
– Łapa.
Wyciągnąłem i w tej samej chwili szarpnąłem ją ku sobie. Linia przecięła ze świstem powietrze.
– Łapa – krzyknął, czerwieniejąc.
Powtórzyłem ten sam manewr, tylko że tym razem linia wylądowała na kolanach Musiałka. Linia wypadła mu z rąk, a Musiałek siedzi na podłodze, trzyma się za nogę i wyje nieludzkim głosem. Klasa ryczy ze śmiechu, ja śmieję się chyba najgłośniej. Jeszcze chwila i klasa płacze. „Lekarstwo” zbiera obfite żniwo. Musiałek lata między ławkami i wali na oślep. Zaraz jest przy mnie. Chwyta mnie za kark i wyciąga na środek klasy. Przegina mnie przez kolano i za moment moje siedzenie poczuje, co to ból. Gryzę go jednak z całej siły w nogę powyżej kolana. Ryk, brzęk szkła – linia, opisawszy wielki łuk, uderza w szklaną taflę okna. W klasie robi się piekielny wprost harmider. Wpada woźny, a ja w tym momencie wymykam się z klasy. Przebiegam dziedziniec i co sił pędzę ulicą w dół. Biegnę całą drogę i nareszcie jestem w domu.
– Co się stało? – pyta matka.
– Ja wiem – odpowiada za mnie Danusia. – Był w kozie, a Łuczakowa nazwała go złodziejem. Sama opowiem wszystko tatusiowi. Ona się nad nim znęca, tak – znęca! – wybucha Danusia.
Pomimo że w Szczawnicy starszy byłem niż w Krościenku, to jednak kolegów szczawnickich pamiętam znacznie mniej niż poprzedników z Krościenka. Fakt ten wypływał niewątpliwie z tego, że spotykałem się tu z ogólną niechęcią. Unikałem przeważnie swoich rówieśników.
Jedynym moim pragnieniem było uniknięcie pójścia do szkoły, a jeżeli już szedłem, to starałem się przyjść jak najpóźniej i wyjść jak najwcześniej. Szkoły unikałem za wszelką cenę. Po wyjściu z domu chowałem tornister do pierwszej lepszej dziury i uciekałem w góry. Błądziłem po nich przez cały dzień i dopiero głód zmuszał mnie do powrotu.
11 listopada nie stało się właściwie nic nadzwyczajnego. Wieczorem był pochód z lampionami, chorągiewkami i kwiatami, było bardzo uroczyście i wesoło. Obchodziliśmy główne ulice Szczawnicy i śpiewaliśmy pieśni narodowe. Wreszcie jednak znudziło mi się to i ujrzawszy znajomego górala wiozącego na wozie długi kloc drewna do spławu, oderwałem się od pochodu i pojechałem do domu, usiadłszy na klocu.
Nazajutrz lekcje odbyły się normalnie. Gdy jednak wychodziłem ze szkoły, w bramie stała grupka pierwszaków, Kostecki z naszej klasy i pani Łuczak.
– On?
– On – potwierdził Kostecki.
– Chodź – pani Łuczak chwyciła mnie za rękę i po chwili stałem w gabinecie kierownika szkoły.
W gabinecie był Kawalec, jego żona i synek – uczeń I klasy.
– Co robiłeś wczoraj na pochodzie? – zapytała pani Kawalcowa.
– To co wszyscy. Szedłem w pochodzie, ale do końca nie byłem, pojechałem do domu.
– Przyznaj się – krzyczy pani Łuczak – uciekłeś! Przyznaj się! Kto zbił Jureczka?
– Nie