Odwet. Zbigniew Lubieniecki. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zbigniew Lubieniecki
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Техническая литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-65979-53-7
Скачать книгу
nauczyłem się posługiwać kompasem, orientować w terenie za pomocą słońca i zegarka oraz niektórych gwiazd. Ponadto Wójcik, olbrzym ponad dwumetrowy, zaczął mnie systematycznie uczyć chwytów zapaśniczych, zasad boksu i dżiu-dżitsu. Po paru latach byłem mu za to bardzo wdzięczny.

      Ojciec uważał, że nie mogę być słaby, wahać się przed trudnościami. Uczył mnie wielu rzeczy: jak rozpalać ogień, jak zdobywać jedzenie, szukać wody, orientować się w terenie, żebym nie zabłądził. Patrzyłem, jak żołnierze rozbierają i czyszczą broń, w wieku dziewięciu lat potrafiłem rozebrać erkaem. Nie wolno mi było tylko dotykać granatów. Do szkoły miałem siedem i pół kilometra. Ten dystans pokonywałem codziennie pieszo – ojciec mnie hartował.

      – Dobrze synu, coś niecoś opowiem ci – tak odpowiedział ojciec na moją prośbę podczas drogi na mój kilkudniowy pobyt do Leśnicy.

      I potoczyła się opowieść dziwna o kraju bez gór, o przestrzeniach nieobjętych, o niekończących się łanach zbożowych. Można jechać godzinami i nie napotkać wzniesienia. Tylko jary głębokie, zwane tam bałkami, przecinają step. Na dnie bałki zawsze płynie strumień lub rzeka, nad nią wsie – chutory.

      – Dzieciństwo moje było tak samo beztroskie, jak twoje, a może było mi jeszcze lepiej, jeżeli oceniać to materialnie, chociaż takie oceny w twoim wieku nie grają roli. Pierwsze wrażenia z dzieciństwa, jakie pamiętam, wiążą się z koniem. Śmiano się ze mnie w domu, że zanim nauczyłem się chodzić, już nieźle jeździłem konno. Miałem czterech braci i jedną siostrę. Razem wyprawialiśmy najdziksze harce. Jeździliśmy konno w step i jakoś nikomu nie przyszło do głowy, że możemy zabłądzić, pływaliśmy łodzią na połowy ryb, ba, chodziliśmy nawet na polowania. Potem nie było już takiej swobody. Dziesięć godzin dziennie zajmowała nauka. Do dzisiaj twierdzę, że było tego stanowczo zbyt wiele. Dzięki temu mojemu przekonaniu i tobie niejedno się upiekło – zaśmiał się ojciec. – Mój ojciec, a twój dziadek sprowadził aż sześciu nauczycieli. Uczyliśmy się matematyki, historii Polski, geografii i aż czterech języków i było tak, że nie mogliśmy mówić z rządcą inaczej jak po niemiecku, bo udawał, że nie rozumie. Do dziadka trzeba było mówić po włosku lub angielsku, do babki po francusku, ze służbą i nauczycielami polskiego oraz historii po polsku, z chłopami po ukraińsku, no i do tego wszystkiego dochodził rosyjski, który znać trzeba było tak jak polski. W gimnazjum doszła nieszczęsna łacina i greka, wierz mi, nie wiem, po co, bo nigdy mi się w życiu na nic nie przydała. Po pewnym czasie wyjechałem do Petersburga do gimnazjum. Ty, synu, możesz uczyć się po polsku. Możesz jawnie kochać swoją ojczyznę. Będziesz mógł jawnie jej służyć. My musieliśmy się z tym kryć. Za miłość do ojczyzny zginął twój pradziad, za to samo twój dziadek wiele lat spędził na katordze. To były złe czasy. Rosja to był zły kraj. Ponury, pełny cierpień, nędzy i jęków ludzi uczciwych. Kraj, nad którym unosił się świst knuta, kraj, w którym dławiono wolność, sumienie, uczciwość.

      Górale martwili się, że nic nie zapowiada przyjazdu letników. Jak rok rokiem, przyjeżdżali masowo, a teraz nigdzie nie zamawiają pokojów. Co będzie z zarobkiem? Gazdowie radzili, ćmili fajki, strzykając śliną przez zęby, ale nic uradzić nie mogli. Któregoś dnia ojciec podszedł do kilku rajcujących gazdów. Długo z nimi rozmawiał. Mówił:

      – Europa przypomina szczelnie zamknięty kocioł z wodą. Są tacy, którzy dokładają pod kocioł ognia, aby pękł. Wszystko wskazuje na to, że oni właśnie osiągnęli to, czego chcą. Nie ma wątpliwości – kocioł zaraz pęknie. Szaleńcy pchają się do wojny. Hitler rozpęta ją lada dzień. To człowiek nieobliczalny, a nasi tam, u góry… Ech… – zrezygnowany, machnął ręką. – Ja myślę, że poczekacie na letników ładnych parę lat.

      Wiedziałem, że mamy się przenieść na lato do Leśnicy. Pod koniec kwietnia nastąpiła długo oczekiwana przeprowadzka – w koszarach życie jest naprawdę ciekawe, a i okolice Leśnicy są piękne.

      Gorączka przeprowadzki. Wielkie wozy drabiniaste zajeżdżają przed dom. Ładują na nie meble, skrzynie, kufry. Odjeżdżają ze skrzypem i znikają za mostem na Grajcarku. Matka siedzi na werandzie i czeka na dorożkę. Nie wytrzymuję dłużej. Do Leśnicy górami jest nie więcej jak cztery kilometry. Zeskakuję z werandy i biegnę przed siebie. Jest wiosna. Tak pięknie, tyle słońca. Poczucie nieograniczonego szczęścia przepełnia mnie bez reszty. Droga biegnie zygzakami, lecz ja idę na skrót zakosami ścieżek lub w ogóle bezdrożem. Oto piarg35 wapiennego osypiska. Wspinam się po nim i po paru minutach jestem na szczycie koło starego wysokiego słupa granicznego. Jest z granitu, z jednej strony wykuty orzeł i napis: „Rzeczpospolita Polska”, z drugiej lew i napis: „Československo”. Tylko słup pozostał, granicy już tutaj nie ma. Oto przechodzę i nikt mnie nie zatrzymuje. I przed, i za słupem jest Polska. Przyszło mi tu na myśl, że nigdzie nie powinno być granic, żeby nie wkopywano w ziemię słupów, które dzielą i zatrzymują ludzi.

      Przechodzę przez potok, potem gonię zwinną łaskę36, która po chwili znika wśród kamieni. Po jakimś czasie w dolinie widać zabudowanie kasarni37. Spoza zakrętu koło młyna wyłaniają się jakieś ciemne kreski. To fury z naszymi meblami i dorożka wioząca matkę. Biegnę na złamanie karku, aby tylko zdążyć przed matką. Po kilku minutach jestem na dole.

      Szczawnica pozostała za mną.

      Leśnica Pienińska, lipiec–sierpień 1939

      Matka mówi, że jest zadowolona. Ja też. Czuję się w pewnym sensie jak gospodarz, przecież jestem tu od dawna zadomowiony.

      W kasarni oprócz mnie mieszkało jeszcze dwóch chłopców: Mietek Niegłos i Heniek Kulpa. Z Mietkiem bardzo się zżyliśmy. Pewnego dnia postanowiliśmy pisać pamiętniki. Zabraliśmy się do tego z zapałem i chociaż prędko wywietrzało nam to z głowy, to jednak parę zeszytowych kartek dziwnym trafem zachowało się do tej pory. To matka je ustrzegła.

      Strażnik Wójcik wraz ze swym nieodłącznym Burkiem przyprowadził Żyda złapanego na granicy. Drobny, wychudły, kurczył się jakoś dziwnie i drżał na całym ciele. Z niesamowitym przerażeniem spoglądał na otaczających go żołnierzy. Na przesłuchaniu twierdził, że uciekł z obozu koncentracyjnego w Niemczech, przeszedł przez całe Czechy i tutaj przekroczył granicę Polski. Na pytanie, skąd stosunkowo dobrze zna polski, odpowiedział, że do 1920 roku mieszkał w Gdańsku, a potem wyjechał do krewnych do Berlina. Przed dojściem Hitlera do władzy powodziło mu się bardzo dobrze.

      Byłem obecny przy przesłuchaniu (ojciec specjalnie kazał mi siedzieć, chociaż nie wiedziałem dlaczego), widziałem jego ręce – powykręcane, pokryte straszliwymi guzami. Widziałem ohydne blizny na całym ciele. Szczególnie przerażająco wyglądały blizny w kształcie sześcioramiennych gwiazd na jego pośladkach. Ojciec nie tylko nie kazał mi wyjść, gdy tamten się rozbierał, ale kilka razy powtórzył:

      – Patrz uważnie i zapamiętaj to na całe życie.

      – Tak biją esesmani w obozie – powiedział Żyd.

      Przesłuchanie trwało długo. Ojciec zamówił telefon i po rozmowie był bardzo zdenerwowany.

      – Czy wie pan, co pana czeka? – zapytał.

      – Nie, a właściwie to tak. Każe mnie pan zamknąć do więzienia. Myślę jednak, że pozwolą mi skomunikować się z ludźmi, którzy zaświadczą, że jestem tym, za kogo się podaję, potem odbędzie się rozprawa sądowa i każą mi w ciągu 24 godzin opuścić Polskę. Tak praktykuje się na całym świecie.

      – Gorzej – odpowiedział ojciec. – Ci zimni ludzie, którzy mi rozkazują, postanowili inaczej. Mam rozkaz odstawić


<p>35</p>

Rumowisko skalne u podnóża góry.

<p>36</p>

Łasica.

<p>37</p>

Koszary, strażnica.