Odwet. Zbigniew Lubieniecki. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Zbigniew Lubieniecki
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Техническая литература
Год издания: 0
isbn: 978-83-65979-53-7
Скачать книгу
jakiś polski żołnierz poprosił, żeby go zabrać. „Proszę” – pozwoliła matka. Dosiadł się z tyłu koło mnie.

      Rozmawiałem z nim w najlepsze, gdy jakieś 2–3 kilometry za miastem obskoczyli nas Ukraińcy i zaczęli ściągać wszystko z wozów. Jeden odebrał mi zegarek; gdy matka pytała, dlaczego to robią, odpowiedzieli, że szukają burżuja. Gdy zapytała, czy mają pozwolenie, potrząsnął jej przed nosem nożem:

      – Ce je moje pozwolenie.

      Zabraliby nam i te marne resztki, gdyby nie sowiecka kolumna samochodowa. Zabierali się do wyprzęgania koni, gdy nadjechali Rosjanie. Ukraińcy odstąpili, a żołnierz szybko powrzucał zabrane rzeczy i już w pędzie wskoczył na furę.

      Sambor, 3–6 października 1939

      Gdy chcieliśmy jechać w kierunku Sambora, zostaliśmy zatrzymani przez Rosjan i przymusowo spędziliśmy cały dzień w ich obozie. Wokół furmanek postawiono jakichś obdartusów, których zwali karaulnymi47. Matka żądała widzenia z komandirem48, jednak komendant był pijany i spał. Wstał dopiero późno w nocy i kazał nam jechać „k czortowoj matieri”49, wydawszy uprzednio rozkaz nakarmić i „wydat’ po riumkie wodki na duszu”50. Okazało się jednak, że „kuszat’ nieczego, a wodku wypili”51. Czym prędzej daliśmy więc po koniach i o czwartej nad ranem byliśmy w mieście.

      Sambor opuściliśmy 6 października. Jechaliśmy, ciesząc się ze spokoju, jaki panował na szosie. Droga wiła się wśród pokrytych lasami wzgórz. Mijaliśmy rozległe, położone pośród pięknych dolin wsie. Wieśniaczki wychodziły przed chaty. Ubrane były dziwnie: długa, haftowana na piersiach i rękawach koszula i dwa fartuchy, jeden z przodu, drugi z tyłu, tworząc coś w rodzaju spódnic. Na głowach kwieciste chusty, a na szyjach kilka sznurów ze srebrnych monet. Ludzie byli tu jacyś lepsi. Z łatwością można było nabywać jedzenie, a chłopki same dopytywały się, czy czegoś nie trzeba.

      Chyrów, 10–13 października 1939

      Byłem z matką w Chyrowie. Na ulicach było pełno Rosjan. Wchodziliśmy do sklepów, w których w gruncie rzeczy niczego już prawie nie było, a Rosjanie na gwałt wykupywali resztki. W jednym ze sklepów zastaliśmy bolszewików. Jeden z nich kazał sobie podać wielki damski szal.

      – Dawaj jeszczo.52

      Żydówka podała.

      – Jeszczo, jeszczo.

      Żydówka, myśląc, że chce wybrać, wyłożyła cały zapas. Chwycił cały pęk pod pachę i nim kobieta zdążyła coś powiedzieć – już go nie było. Drugi kupił całe pudło tarcz gimnazjalnych, inny wziął pudło pasty do podłogi, ciesząc się, że kupił konserwy.

      Matka razem z panią Krupińską poszły do Chyrowa po chleb. Wystały kilka godzin w kolejkach i wracały uszczęśliwione ze zdobycia kilku bochenków na drogę. Wchodziły właśnie na wał, gdy zauważyły, że po szosie odległej od nich o kilkadziesiąt metrów jadą obydwie furmanki. Na pierwszej siedział Wawrzyniak i Biniakiewiczowie, na drugiej Sękowscy. Wawrzyniak zauważył je, wtulił głowę w ramiona i zaczął smagać konie. Wkrótce zniknęli im z oczu.

      Po przyjściu matka podzieliła się z nami przykrą wiadomością. Po namyśle postanowiła jechać do Leonpola, do babki Baczyńskiej, na Wileńszczyznę. Pani Krupińska, ślepo przyzwyczajona robić to, co matka, również zdecydowała się jechać w okolice Wilna do krewnych męża.

      Tego samego dnia matka udała się do nowych władz miejskich, to znaczy do jakiegoś komitetu robotniczo-chłopskiego, gdzie po wielu trudach uzyskała przepustkę na wyjazd do Leonpola.

      Lwów–Hołubicze, 15–17 października 1939

      Jedynie z pomocą kilku kolejarzy udało nam się dostać do przepełnionego wagonu. Po mniej więcej godzinie postoju pociąg rusza. W strasznym tłoku i zaduchu mija cały dzień. Ciągłe rewizje, sprawdzanie przepustek i długie, bardzo długie postoje.

      Dopiero późną nocą jesteśmy we Lwowie. Dworzec jest zniszczony. O tym, że kiedyś perony pokryte były szklanymi dachami, świadczą powyginane pręty stalowej konstrukcji. Na dworcu masa ludzi, a wśród nich kręcą się grupy żołnierzy rosyjskich. Gdzieniegdzie mignie zielony mundur bez guzików lub czapka bez orzełka. Matce w rosyjskiej kuchni polowej udaje się zdobyć trochę kipiatku, czyli wrzątku. Moczymy więc w nim suchary i zjadamy pierwszy od wczoraj posiłek.

      Znowu jakimś cudem udaje się nam dostać do wagonu. Pociąg w żółwim tempie mija Brody, Zdołbunów, Kostopol. Kilka godzin stoimy w Sarnach. Pijemy wszyscy z wielkim apetytem brudną wodę nagromadzoną w wielkim leju po bombie. Jakiś polski eksżołnierz rozdaje pastylki chloru, które należy połknąć po tej wodzie, aby się nie rozchorować. W nocy dojeżdżamy do Baranowicz.

      Ciekawie wygląda sprawa biletów, których oczywiście nie mamy. Matka podaje przepustkę z Chyrowa. Kontrolerzy obracają ją w ręku i spoglądają na niezrozumiałe wyrazy. Potem kiwają głową i odchodzą.

      – To jakaś komunistka – słyszę ich przyciszone rozmowy w przejściu.

      – Tak, teraz to takie cholery pozadzierały głowy – dodaje drugi.

      – A może wziąć za mordę i wywalić z pociągu, niech gdzie zdechnie bolszewiczka?

      – E, co tam, ruszysz ruskie ścierwo, a za ludzi będziesz odpowiadał. Niech jadą do samego piekła. Przyjdzie czas, to ich wszystkich…, że im się odechce.

      Do Wilna przyjechaliśmy nad ranem. Jeszcze na peronie żegnamy się z panią Krupińską i Edkiem, którzy odjeżdżają za chwilę, a i my za kilka godzin mamy jechać dalej. Tutaj pociągi chodzą lepiej. W Nowej Wilejce pociąg stoi tylko pół godziny. Tyle samo w Królewszczyźnie. Nareszcie Głębokie. Gramolimy się do dorożki i jedziemy do ciotki Heli Kuziemskiej53. Nie znajdujemy jej jednak. Okazuje się, że wyjechała do Hołubicz, oddalonych od Głębokiego o jakieś 25 kilometrów.

      Wreszcie dojechaliśmy do Hołubicz. Pierwszego napotkanego Żyda matka zapytała o adres ciotki.

      – Nu, pani Kuziemskie, una mieszka u Mendła naprzeciw cerkwi.

      Po chwili wjechaliśmy na obszerne podwórze, w rogu którego wznosił się ogromny żuraw studzienny. Dom drewniany, parterowy, z wielką oszkloną werandą, pokryty strzechą ze świeżej słomy. Najbardziej zadziwił mnie właśnie ten dach. Potem spojrzałem na cerkiew po przeciwnej stronie, wznoszącą się za niewielkim ogrodzonym wzgórzem. Odwróciłem się na krzyk chłopca mniej więcej w moim wieku:

      – Mamo, mamo, ktoś przyjechawszy.

      Wybiegła ciotka Hela i rzuciła się matce na szyję. Wybiegły dziewczęta. Weszliśmy do mieszkania. Wicia, Janka, Wanda i Tadzik to nasze cioteczne rodzeństwo. Dopiero teraz się poznaliśmy. Zaczęły się pytania. Ciotka co chwila powtarzała:

      – A Boże ty, Bożyczku, a cóż wy przeżyli.

      Potem przypomniała sobie, że jesteśmy głodni i zaczęła krzątać się przy stole.

      SOWIECI

      Hołubicze, 17 października 1939

      Wypocząć. Odetchnąć pełną piersią, spać bez niepokoju, spać, dużo spać – oto czego pragnąłem najbardziej. Toteż przez parę dni spałem tylko, jadłem i, o ile słońce dobrze


<p>47</p>

Ros.: wartownicy.

<p>48</p>

Dowódca.

<p>49</p>

Do diabła.

<p>50</p>

Wydać po kieliszku wódki na głowę.

<p>51</p>

Jeść nie ma co, a wódkę wypili.

<p>52</p>

Dawaj jeszcze.

<p>53</p>

Helena Kuziemska – siostra Nadziei Lubienieckiej (matki Autora).