Bogumił denerwował się i mówił do pani Barbary, że ten człowiek wciąż jeszcze znajduje możność rabowania majątku. Nie wiedział, co z tym począć, najprościej byłoby może napisać do Dalenieckiego o upoważnienie do przedsięwzięcia jakichś kroków przeciw tego rodzaju postępkom. Ale Bogumił wzdragał się i cofał przed tą myślą. Miałżeby szukać sojusznika przeciw temu pokonanemu człowiekowi? Zastał go tu takiego niedobitego i trudno, musi do czasu znosić tę niedolę koło siebie. Nie w smak mu było co prawda płacić koszty roszczeń Lalickiego, którego wszystkie wygasłe na terenie folwarku prawa ciągle się w różnych postaciach i z powodzeniem odradzały. Nie mówiąc o brakach i niedoborach w podwórzu, nie zastali wszak ani tych mebli, ni sprzętów, które tu mieli jako własność majątku objąć, a on jeszcze się wciąż o coś upominał. Trudno było o to wszystko szarpać Dalenieckiego, trzeba było mnóstwo rzeczy na nowo sprawiać, tak do domu, jak do folwarcznego użytku. Bogumił zadłużył się od razu na początku i bał się, że o ile tak dalej pójdzie, Lalicki napędzi im jeszcze większych kłopotów. Sam więc starał się dla niego o jakieś miejsce to przez Lucjana Kociełła, to przez Żydka Szymszela[152], wędrownego kupca zamieszkałego w niedalekiej wsi Kurzy[153].
Lalicki tymczasem wciąż jeszcze chodził, straszył, narzekał i pustoszył. Pani Barbara straciła w końcu cierpliwość i kiedy zaczął ją raz nudzić o jakiś żelazny garnek, co miał również być jego własnością i znajdować się w komórce pod schodami, gdzie się jednakże nie znajdował – rzekła zirytowana:
– Panie, jeżeli był tam jaki garnek, to go pan sam już dawno wyniósł i sprzedał.
I przestraszyła się, że się Lalicki obrazi, lecz on się nie obraził, tylko dalej chodził i szukał tego garnka. Wtedy powiedziała mu, że jeżeli się nie odczepi, to usłyszy od niej słowa prawdy. I nie odkładając, powiedziała mu je natychmiast. Powiedziała, że zniszczył majątek, nie idzie o to czyj, ale że zmarnował do niemożebności miejsce, na którym powinien się chleb rodzić dla ludzi, a nie oset i perz. A w domu zapuścił grzyb. Grzyb w murowanym domu! Jakież to musiało być gospodarstwo, kiedy do tego doszło. I jeszcze zatruwa im życie głupstwami, jakby i tak nie dość mieli kłopotów.
– Ja odchodzę i proszę raz na zawsze przestać mi głowę zawracać – rzekła na zakończenie.
Lecz Lalicki zaczął błagać, żeby nie odchodziła, chce bowiem jeszcze tylko dwa słowa jej powiedzieć. Dwa te słowa mówił prawie godzinę, gdyż był człowiekiem żądnym przekonywania bliźniego o swojej racji. Udowadniał, że majątek zdewastowali jego poprzednicy, oni również zaprowadzili grzyb w domu. Co do niego, to chciał jak najlepiej, lecz nie jest cudotwórcą! – Państwo się też przekonacie – zapewniał – że nie jesteście cudotwórcami.
Rozstali się, przepraszając się wzajemnie, i jakiś czas był spokój, a potem wszystko wróciło do tego samego.
Grzybem, o którym pani Barbara w swej rozmowie z Lalickim wspomniała, okazały się dotknięte pokoje od północy, i to do tego stopnia, że nie można było wcale w nich mieszkać. Zrywanie podłóg trzeba było odłożyć do wiosny, a że wszystkich pokoi było cztery, a Lalicki z żoną i córeczką zajmował najpiękniejszy, południowo-wschodni, Niechcicowie przez długi czas musieli się gnieździć w małym wschodnim, który przeznaczali w przyszłości na kancelarię Bogumiła. Laliccy chodzili do kuchni i na dwór przez puste pokoje z grzybem. Pani Lalicka ukazywała się zresztą bardzo rzadko. Była otyła, niechlujna i wyniosła. Chodziła zawsze w podszarganym bajowym[154] szlafroku długim do ziemi, tak że nim wzbijała kurz i rozmiatała śmiecie. Nawet do ogrodu wychodziła w tym szlafroku, nałożywszy na niego watowaną rotundę. Mimo ciężkich warunków trzymała służącą, która zajęta była wyłącznie przysposabianiem różnego rodzaju posiłków, to dla swej pani, to dla panienki Alusi. Pani Barbara utrzymywała, że dwie te osoby cały dzień jedzą – wciąż noszono im z kuchni to jajka ubite z cukrem, to kompot, to jabłko pieczone, gdyż pani Lalicka miała jeszcze swój drób i swoje owoce. Między dziewczyną z podwórza, która posługiwała Niechcicom, a służącą dawnego administratora wynikały wciąż wojny o miejsce przy blasze kuchennej i o gałęzie na opał. Pani Barbarze z początku wydawało się, że to są spory możliwe do takiego albo innego rozstrzygnięcia, i usiłowała brać w nich udział. Wprędce jednak zobaczyła, że te zatargi są bez wyjścia, a im bardziej wydawały jej się łatwymi do załagodzenia, tym gwałtowniej obie dziewczyny przyobiecywały sobie wzajemnie rozwalić pysk. Dała więc spokój i gdy przybiegano do niej na skargę lub z pretensjami, mówiła: – Urywajcie sobie głowy, moje kochane, kiedy wam sprawia to taką przyjemność.
Niebawem zresztą doszło do gorszych rzeczy.
Listopad był tego roku pogodny i suchy, ale w grudniu zaczęły się słoty i przez dach na spichrzu lało się strugami na zboże. Nie pomogło żadne tymczasowe łatanie dziur, a gdy nadto spróchniała podłoga zaczęła grozić zarwaniem się pod ludźmi – spichrz znajdował się na górze nad owczarnią – Bogumił był zmuszony wynosić się ze sprzętem. Porozmieszczał tedy zboże w oficynie nad kurnikiem i we dworze na piętrze. Chcąc zaś mieć wialnię[155] w pobliżu, ustawił ją w pustym zagrzybionym salonie. Turkot wialni napełniał dom hałasem, a kurz zbożowy przenikał przez wszystkie drzwi, drażniąc gardła i nosy, tak że pani Barbara, na przykład, miała stale chrypkę i katar. Drzwi na dwór były wciąż przy tym otwarte, a ludzie, co przychodzili młynkować zboże, tupali butami i stukali drewnianymi trepami po sieni, po schodach i po górze. Niekiedy słychać było za ścianami ich schrypnięte rozmowy, przy czym swój pogląd na życie wyrażali w sposób niezwykle uproszczony, za pomocą dwóch lub trzech dosadnych propozycji. Gdy robota ustała, trzeba było wszędzie do późnej nocy sprzątać, wietrzyć i palić, by jakoś dogrzać stale wyziębiane mieszkanie. Trzeba było też jeszcze znosić wzmagające się niezadowolenie Lalickich, którzy byli śmiertelnie obrażeni na tego rodzaju tryb życia. Pani Barbara nieraz słyszała, jak w swoim pokoju, oddzielonym od nich tylko drzwiami zastawionymi szafą, rozmawiali umyślnie głośno, aby to doszło, gdzie trzeba.
– Ja tylko chciałbym wiedzieć – irytował się Lalicki – którędy my mamy chodzić? Przez okno?
A Lalicka mówiła:
– Co to za wychowanie, żeby z domu robić stodołę! Mieszkanie tak gnoić! Niby państwo, a zaraz widać, że byli ekonomami!
Bogumił widział i słyszał to wszystko. Był skłopotany, nie przypuszczał, że ową wialnią do tego stopnia pogorszy i tak niepomyślny stan rzeczy. Schodził pani Barbarze z oczu i myślał: – O, żeby jeszcze tylko trochę była cierpliwa, przecież to nie może trwać wiecznie.
Ona zaś była do podziwienia cierpliwa, jakby pod tym nadmiarem niewygód nabierała sił do przetrwania. Zwłaszcza Bogumiłowi nie skarżyła się na nic, chociaż nieraz myślała sobie, że im tu jest gorzej, niż było w Krępie. Nurtowało ją jednak to wszystko, a razu pewnego, wysłuchawszy szczególnie głośnej i obelżywej gadaniny Lalickich, postanowiła się z nimi rozmówić. Na samą myśl o tym serce zaczęło jej bić, położyła się, poczekała, aż głosy za ścianą ucichły, pomęczyła się jeszcze jakiś czas i wreszcie, obszedłszy naokoło przez salon, gdzie na szczęście tego dnia nie robili, zapukała. Po chwili znalazła się pierwszy raz w pokoju zajętym przez Lalickich. Panował w nim zaduch i upał. Na kominku palił się ogień z gałęzi, a powietrze było takie kwaśne i gęste, że płomienie zdawały się czymś ożywczym i świeżym w tej stęchliźnie. Dzień był pochmurny i pokój, chociaż