Pani Barbara zapowiedziała była, że nie życzy sobie widzieć nikogo obcego, ale dla Jana Łady dwoje gości było to jakby nie goście, on musiał mieć zaraz winta, napoje, tańce, ruch, gwar i ciżbę koło siebie.
Wjechawszy więc za bramę posesji Borek Dworski, ujrzeli wszystkie okna domu świecące jaskrawo śród wilgotnej, tylko co zapadłej ciemności. Sekretarz sądu, nauczyciel, poczmistrz, proboszcz, okoliczni dzierżawcy i paru drobnych ziemian, wszyscy byli obecni, wszyscy – uczestnicy przyjęć i zabaw z panieńskich czasów pani Barbary.
Nauczyciel z Borku, ów młodzieniec o zawadiackim profilu i wielkich czarnych oczach, oraz Łada wybiegli do przedpokoju, by pomóc nadąsanej pani Barbarze zdjąć okrycie.
Gdy Bogumiłowie weszli następnie dalej, śród gości zaległa na chwilę cisza i witano ich ze współczuciem, pokrywanym sztywnością. Pani Barbara zaczerwieniła się i źle wszystko przyjęła. Zapowiedziała Bogumiłowi po cichu, że w całym tym wariactwie nie będzie brała udziału.
– Poproszę Zenię, żeby mi dała posiedzieć gdzie w ubocznym pokoju, a ty zostań i czyń sobie, co zechcesz. Wiem, że lubisz się bawić.
– Moje dziecko – szepnął zmartwiony Bogumił – spróbuj się jednak rozerwać. Przecież dla nas się tu zeszli z dobrego serca.
– Ani mi się śni – rzekła, a nauczyciel, ujrzawszy ją wycofującą się spomiędzy zebranych, ośmielił się przystąpić.
– Boże – powiedział, blednąc i oglądając się na obstąpionego przez damy Bogumiła. – Boże, pani nam się znów raczyła pokazać. I na moje nieszczęście, jeszcze…
– Co „na moje nieszczęście jeszcze”? – zapytała pani Barbara i przestała się nagle gniewać na obecność tak wielu gości.
– …jeszcze po tym wszystkim piękniejsza – odparł, wpatrując się w nią z osłupieniem.
Pani Barbara spojrzała w lustro, w które od śmierci dziecka prawie że nie patrzyła, i ujrzała chmurną, jakby nie dość sobie znajomą, ale jakże młodą, jak zniewalająco sympatyczną osobę. Uczuła coś w tym rodzaju, jakby dar, który uważała za do niczego po wyjściu za mąż nieprzydatny, a od śmierci syna za bezpowrotnie stracony, został na powrót oddany do jej dowolnego rozporządzenia. A stało się to za sprawą nauczyciela o czarnych jak ciepła noc oczach. Postanowiła okazać mu za to nieco miłosierdzia, którego mu zawsze skąpiła.
– Pobałamucę dzisiaj biednego chłopca – pomyślała – powiem mu, że jest podobny do najpiękniejszego portretu Kościuszki, tego z płomiennym okiem, z rozwianym kasztanowatym włosem.
Lecz nie miała sposobności wykonać tego zamiaru, gdyż wnet podsunął się Łada. Nie był on już taki, jak przed pięcioma laty. Przytył trochę zanadto, ale miał zawsze swoje kobieco malinowe usta pod bujnymi wąsami, nie utracił też nic z nieprzebranych zasobów humoru i żywotności. Okazywał on i dawniej względy pani Barbarze, ale tym razem po raz pierwszy wziął ją niedwuznacznie w obroty i obcesowo dawał poznać, jak mu się podobała. To poskoczył ku niej i zatupał, jakby się zabierał z nią do mazura, to gładząc jej rękę, mówił: – Myślałem, jak Boga kocham, że to kawałek jedwabiu. – To, gdy przy toastach ktoś wznosząc kieliszek prysnął niechcący na szyję pani Barbarze winem, zazdrościł temu winu. – Czemu – szeptał i dyszał – tym winem być nie mogę.
Były to grube, prostackie zalecanki, ale pani Barbara rozhulała się i było jej wszystko jedno, kto mówi i co mówi, cieszyła się – że do niej. Śmiała się i rzucała przejmującymi wejrzeniami ku wpatrzonemu w nią z oddali nauczycielowi. Bogumił, który sam nie bawiąc się nigdy nadmiernie, umiał być zazwyczaj dobrym w zabawie towarzyszem, stracił swobodę ducha, gdyż dwoje bliskich sobie ludzi rzadko się razem dobrze czuje w podochoconym towarzystwie. Gdy jedno za dobrze się bawi, drugie smutnieje.
Ani on, ani pani Barbara nie chcieli tańczyć; uznano to za usprawiedliwione i zaczęto się bawić w gry towarzyskie. Ten, ów pokazał jakąś sztukę z kartami, z pieniążkiem, z wyginaniem palców, a wszyscy naśladowali, powtarzali ją, póki się nie sprzykrzyła.
Nauczyciel usiłował odzyskać utracone miejsce przy pani Barbarze, wymykał się pannom, które go otaczały, zabiegał to z tej strony, to z tamtej. Czasem udawało mu się powiedzieć do niej dwa słowa.
– Czytała pani ostatni tom wierszy Asnyka? – zagabywał na przykład. – Moim zdaniem cudowne. Ale czy pani nie uważa, że przydałoby się im nieco więcej uczucia?
Mówiąc te słowa, miał nadzieję, że pani Barbara przypomni sobie jego talenty, wszak sam też pisał wiersze, może go o nie poproszą? Lecz pani Barbara nie podtrzymywała jego słów na tyle, żeby się mogły włączyć do ogólnej rozmowy. Rzucała ku niemu tylko zdawkowe odpowiedzi, zbywała go półsłówkami, chociaż, owszem, dobrze słyszała, co mówił, nawet myślała sobie, ciesząc się: – On jest inteligentny. To dobrze.
Pani Ładzina nie brała w zabawie udziału. Od czasu do czasu pojawiała się między gośćmi, by coś zarządzić lub sprawdzić, a potem wymykała się niepostrzeżenie do swojego pokoju, kładła się na łóżku i drzemała albo jęczała. Czuła się bardzo źle, chwilami myślała, że z niej życie ujdzie tego wieczoru. Dwaj synowie Ładów – przywiezieni z gimnazjum na pożegnanie cioci Basi, słaniali się popod ścianami, a jeśli zetknęli się z ojcem, to było to raczej zderzenie. – Co się chowacie po kątach! Co takie miny grobowe?! – hukał na nich za każdym razem wspaniały rodzic, a oni coś odmrukiwali i patrzyli za nim jak psiaki, co warczą, boją się i pokornie kochają.
Pani Barbara zauważyła to wszystko i myślała kiedy niekiedy:
– Muszę iść do Zeni, muszę porozmawiać z chłopcami.
Lecz porywano ją ku coraz nowym figlom. Postanowiono tańczyć mimo wszystko.
– Jeszcze trochę wina, a i pani zatańczy. Raz żyjemy tylko, droga paniusiu – podżegał Jan Łada. I ze swej piwnicy, w której miał napitków co niemiara, kazał przynieść szampana.
Ktoś, zdaje się, że proboszcz, zaintonował pieśń:
Więc pijmy, więc pijmy zdrowie miłości…[143]
Starsza jejmość z długim nosem grała już walca, Łada odjął pani Barbarze od ust zaczęty kieliszek, wypił go do dna, rozbił ku ogólnej uciesze i nie ściskając już, ale gniotąc z całej siły rękę pani Barbary w swojej wielkiej dłoni, namawiał ją, by zatańczyła. Był już tak podchmielony i do tego stopnia rozgorzał, że mówił do niej – ty.
– Chodź, chodź – powtarzał. – Ze mną, ze mną…
– Co ja robię? – pomyślała pani Barbara i Łada wydał jej się poczwarą. Zobaczyła z daleka wlepione w siebie ze smutkiem niebieskie oczy Bogumiła i czarne – wzgardzonego nauczyciela. A następnie ujrzała cofającą się w głąb drugiego pokoju panią Zenobię Ładzinę i uprzytomniła sobie, że to wszystko z kieliszkiem i obejmowaniem do tańca działo się na jej oczach.
Basta! Miała dosyć. Cierpkim słowem osadziła na miejscu Ładę i poszła szukać pani domu.
Zenobia Ładzina leżała na łóżku w swoim pokoju pośród płaszczów, salopek[144] i kapeluszy gości, które tutaj zwalono, tak że wszystko było nimi okryte. Lekarstwa, które zazwyczaj zajmowały tu dużo miejsca, musiano powstawiać na szafę – na szafie też stała lampa. Obaj chłopcy bawili się w tej ciasnocie, pociągając nosami i przymierzając cudze kapelusze. Pani Barbara, pełna skruchy, schyliła się nad chorą kuzynką. Było jej nie do pojęcia przykro, chciała się jakoś usprawiedliwić, ale nim co zdążyła powiedzieć, pani Ładzina objęła ją za szyję.
–