Nie miał jednak czasu na taki list, zaś Daleniecki, sam nie dosyć świadom gospodarstwa, a uprzedzony co do nadzwyczajnych talentów Niechcica, miast nadziei na pomoc przysyłał mu zlecenia wykupu jakichś nie popłaconych weksli. Ze służbą też było ciężko. Zasługi i ordynarie zalegały, mieszkania były pod psem, a ludzie, przyzwyczajeni do nieskutecznej srogości i lekceważenia ich potrzeb, byli źle usposobieni i do niczego.
Wszystkie te kłopoty nie malały, lecz rosły, tak że ciężkie dnie z Lalickimi wydawały się śród nich ledwo kroplą goryczy, a nawet może i nie goryczą wcale. Gdyż wiele zła składało się wtedy na ich obecność, a teraz nie było tej wymówki. Żyjąc w ciągłym naprężeniu, Bogumił nie miał tej cierpliwości co zazwyczaj, nic też dziwnego, że gdy pani Barbara zgłaszała swoje ogrodowo-kurnikowe potrzeby, zżymał się i dochodziło między nimi do sprzeczek. Raz powiedział jej, że powinna była zimą porobić co się da, wtedy o ludzi jest łatwiej, na co ona spytała:
– Jak to, gracować ścieżki i kopać pod warzywa miałam wtedy, kiedy był mróz i śnieg?
I tym podobnie szło dalej, lecz zazwyczaj Bogumił opamiętywał się pierwszy, kajał się i przepraszał, gdyż musiał przyznać, że pani Barbara, mimo utyskiwania, walczyła zażarcie z otaczającym ją opuszczeniem i czyniła, co mogła. Czasem nawet się o nią bał i prosił, by się zbyt nie męczyła, gdyż spodziewała się dziecka. Ale ona mówiła, że ani myśli słuchać. Przed narodzeniem Piotrusia szanowała się aż zanadto, i on się potem nie chował, teraz będzie sobie poczynać jak chłopki, a może dziecko będzie odporniejsze. I wyznaczała grządki, sadziła, siała, pełła. A nieraz, gdy podnosiła się spotniała od roboty, pochłonięta tym jedynie, co się działo w promieniu kilku kroków dokoła, miała uczucie, że się budzi ze snu, i pytała siebie:
– Skąd ja się tutaj wzięłam?
Tak pracując, osiągnęli przecież ku jesieni jakie takie wyniki. Bogumił popłacił najpilniejsze długi, zebrał plon w dwójnasób większy, niż był w latach poprzednich, i wszystkie pola, prócz koniecznych przy trójpolówce[160] ugorów, wziął pod uprawę. O żadnych tantiemach nie było, rzecz prosta, mowy, ale Daleniecki, kiedy przyjechał latem na parę dni, był zadowolony z osiągniętego i przedstawionego mu skrupulatnie rezultatu i zalegającą pensję Bogumiła wypłacił mu gotówką na zlecenie pani Mioduskiej i z jej osobistych funduszów. Tak że zaraz mogli dopełnić różne braki w mieszkaniu i kuchni, teraz też dopiero ostatecznie pozbyli się grzyba. Podłogi w dotkniętych nim pokojach zostały zerwane, wszystko pod nimi aż do fundamentów oczyszczone i wysmołowane. Poczyniono też najkonieczniejsze reperacje na spichrzu, w stodołach, w owczarni, w oborze. Pani Barbara uprawiła jakąś trzecią część ogrodu warzywnego, sad wydzierżawili, skąd też wpłynęło nieco gotówki na najpilniejsze potrzeby. A tak życie stało się znośne i śród tego życia w rok po zamieszkaniu w tych stronach urodziła im się córka. Poród był ciężki, a dziecko – tak wątłe, drobne i słabe, że obawiano się zawieźć je do kościoła. Ksiądz z Małocina przyjechał i ochrzcił je w domu imionami Agnieszka Teresa. Podawali ją do chrztu ciotka, Teresa Kociełłowa, i brat cioteczny, uczeń Anzelm Ostrzeński. Byli również obecni: babcia, Lucjan Kociełł i Danielowie, ale cichy i skromny obiad spożyto bez humoru, gdyż nie wiadomo było, czy dziecko będzie żyło. Żyło jednak, a po kilku dniach okazało się nawet bardzo wesołe i raźne.
16
Niechcicowie nie złożyli wizyty nikomu z sąsiadów i nie pragnęli też na razie, by do nich kto przyjeżdżał. W dzień powszedni robota nie dawała im wytchnąć, w święta, o ile nie zaprzątało ich dziecko, czytali pisma, palili papierosy, do których i pani Barbara przyuczyła się od śmierci Piotrusia, albo drzemali, dosypiali swe krótkie, parogodzinne noce. Kilka razy Bogumił podnosił sprawę nawiązania stosunków towarzyskich z pobliskimi dworami. Pani Barbara jednak nie chciała.
– Czyż ty nie wiesz – mówiła – kim są ci ludzie, ci obywatele ziemscy? Pyszałki i nieuki, co myślą, że ich majątki wiecznie trwać będą i każde drzwi im otwierać.
– Zresztą – dodawała – nie miałabym w czym jechać. Chcąc bywać, trzeba mieć stroje.
– Masz przecież taką śliczną sukienkę, tę czarną z takim świecącym staniczkiem. Mogłabyś się w niej nie wiem komu pokazać i na pewno byś najładniej wyglądała – zapewniał ją Bogumił.
Ten niewczesny zachwyt rozdrażniał tylko panią Barbarę. Wydawał się zaświadczać o przykrym ubóstwie wymagań.
– Najpierw – mówiła wzgardliwie – tej sukni już od świętej pamięci nie noszę. A potem ty to naprawdę zachwycałbyś się mną, nawet gdybym chodziła w worku.
W gruncie rzeczy szło jeszcze i o coś innego niż stroje albo niska wartość okolicznych sąsiadów. Pani Barbara bała się, aby nie być w ogóle źle przyjętą.
I nawet kiedy ktoś z sąsiedztwa odwiedził Bogumiła w jakim rolniczym interesie, nigdy się nie pokazywała z obawy, że zawarcie znajomości pociągnie za sobą potrzebę dalszych wzajemnych odwiedzin, z których mogą wyniknąć rozczarowania albo upokorzenia.
Wyjątek zrobiła tylko dla dwu ludzi. Jednym z nich był Walenty Przybylak, właściciel folwarku Środa[161], leżącego tuż pod miasteczkiem Nieznanów i o parę wiorst od Serbinowa. Był to prosty gospodarz wiejski, co się dorobił majątku częściowo chodząc za młodu na Saksy, częściowo podejmując się w późniejszych czasach parcelacji wielkich folwarków między włościan. Żona jego chodziła, jak powiadano, w chustce i nie umiała czytać, on zaś, choć nosił surdut, chętnie jednak nazywał się chłopem przy każdej sposobności. Zwłaszcza gdy mu wypadało pochwalić się jakim korzystnym przedsięwzięciem, zwykł był mówić:
– Jo ta nie pon, to-żem się ta po stronach nie oglądał, inożem te rękawy zakasał i zara się do ty rzeczy wzionem.
Do niego pani Barbara chętnie wychodziła, gdy przyjechawszy w jakiejś folwarcznej sąsiedzkiej sprawie, zasiadał z Bogumiłem do przekąski i wódki. Lubiła słuchać, jak opowiadał o ludziach i o rzeczach, lubiła z nim nawet rozprawiać. Nie wchodził on w żadną światową rachubę, nie zaspokajał ani nie podżegał żadnej ambicji, a i nie było żadnych obaw, by się mógł okazać krępującym. Przestawała z nim niby z malowniczym widokiem natury, od którego, nic nie wymagając, tyle się otrzymuje i który można w zamian darzyć szczerym zachwytem, nie myśląc ani jak to wygląda, ani do czego przywiedzie. Gdyż zachwycała się zarówno wrodzoną bystrością umysłu Przybylaka, jak jego darem opowiadania i trafnością sądu.
Drugim sąsiadem, z którego przyjazdami pani Barbara się jakiś czas godziła, był Leon Wojnarowski z Pamiętowa[162]. Dał się on poznać dopiero w drugim roku pobytu Niechciców w Serbinowie. Całe uprzednie dwa lata spędził za granicą albo w Warszawie, zajęty przeprowadzaniem rozwodu czy separacji z żoną, której nie chciał pozostawić najmłodszej kilkuletniej córeczki. Ostatecznie jednak zostawił tę córeczkę i wrócił sam do majątku, a wkrótce przyjechał do Bogumiła w sprawie paszy dla bydła, której mu brakowało, której jednak Bogumił również mu nie mógł dostarczyć.