– Nie wróci. Nie słyszy pastor, co mówię? Poszedł sobie, zostawił mnie samą z dziećmi!
Erland Björkestam zaciska usta. Przez chwilę gapi się przed siebie, po czym spotyka jej spojrzenie. Powietrze w jasnej izbie jest teraz ciężkie i gęste, z trudem się oddycha. On, który niegdyś odmówił Kristinie Andersson i Einariemu Järvinenowi zaślubin i uratował ich przed wstydem życia w nierządzie, być może zarówno z powodu zazdrości i rozgoryczenia, jak i z powodu chrześcijańskich przekonań, ma przekazać jej teraz coś gorszego niż zawiadomienie o zgonie. Gładzi brodę i tak zastyga, z jedną dłonią na jej dłoni, drugą na brodzie. Jego głos jest zachrypnięty i bezdźwięczny, kiedy mówi to, co powiedzieć musi.
– Matka Einariego właśnie otrzymała od niego wiadomość. Jest w drodze powrotnej. Za niecały miesiąc schodzi na ląd w Turku. Nie opuścił was.
Erland opiera się o ambonę, zacisnął dłonie w pięści na jej brzegu. Jak długo już tak stoi, w tej nieprzebranej ciszy, z pustymi ławkami układającymi się przed nim w milczący, regularny wzór? Tego nie wie. Przynajmniej tak długo, że pot ściekający po plecach i pod pachami na cienkiej białej bawełnianej koszuli pod czarną sutanną już wysechł, a oddech, który unosił i zniżał cały tułów, zdążył się wyrównać. Usta ma otwarte, zamyka je i oddycha przez nos, który zdaje się zbyt ciasny. Zmusza się do długich, głębokich wdechów, w dół, aż po kraniec płuc, dzięki temu czuje, jak spokój przecieka do ciała i rozprzestrzenia się od klatki piersiowej aż do sztywno połączonych z podłogą ołtarza nóg i do silnie utrzymujących ciało w wyprostowanej pozycji ramion.
Jej włosy, jej skóra, jej dłoń…
Bierze ostatni, gwałtowny oddech.
Jej oczy rozświetlone gorączką… żar jej ciała…
Truchleje na myśl, co mógłby zrobić, dokąd mogły powędrować jego dłonie. Jej bezradność poluzowała mu hamulce w sposób, którego nie potrafił przewidzieć, w przeciwnym razie możliwe, że nie poszedłby do niej.
Jakiż ze mnie idiota! Naprawdę sądziłem, że mnie nie dopadnie? Że nigdy nie zostanę wystawiony na próbę, tak jak poddano jej tylu innych na moim miejscu?
Wszyscy są sprawdzani. Powinien to wiedzieć, ale sądził, że jest inny, że już przeszedł test, tam, w Lundzie, i że go zdał. Że najtrudniejsza miała okazać się chwila powrotu, kiedy po piętnastu latach znowu pojawił się w wiosce.
Pierwszego dnia skierował kroki do domu rodzinnego w mieszkaniu dzwonnika, nieopodal bielonej szkoły, gdzie pracowała zarówno jego matka, jak i ojciec, dając okolicznym dzieciom strawę duchową. Poczuł, jakby pył z kredy w szkolnej sali osadził mu się w gardle, było teraz ciasne i suche, tak że gdy wciągał powietrze, gwizdało w krtani. Zimny jesienny wiatr i piach niesiony z podwórza wydusił mu łzy z oczu, kiedy wspinał się po wzgórzu do szkolnego budynku, a gdy już wszedł do przedsionka, zamrugał, by wycisnąć wilgoć, która uparcie utrzymywała się w środku.
Ojciec był dzwonnikiem, a matka nauczycielką. Nie byli już młodzi, gdy w zaskoczeniu się odnaleźli. Wspomnienia Erlanda z domu są tak wyraźne i silne, że przez moment wydało mu się, jakby czas i przestrzeń mogły zamienić się miejscami, wyfrunęły i schwytały go w podmuch echa niespecjalnie odległej przeszłości. Zobaczył siebie przy choince, która zazwyczaj stała w kącie salonu, przy wypełnionym po brzegi regale z książkami, w bezpiecznej odległości od pięknego błękitnego pieca kaflowego. Ojciec, który przesiadywał w fotelu przed kominkiem i czytał. Pokój Erlanda na piętrze. Pokój ze skośnym sufitem, z widokiem na szkołę. Czytał tak samo zachłannie jak rodzice, już w dzieciństwie uwielbiał opowieści biblijne. Matka i ojciec nie posiadali się z radości, kiedy powiadomił ich, że pragnie zostać pastorem, nawet jeśli oznaczało to wysłanie syna na nauki do Turku.
Często myślał o Kristinie, najpierw w Turku, potem w Lundzie, w listach do matki i ojca czasem o nią pytał. Zastanawiał się, w jaki sposób dziecięca miłość mogła dalej rosnąć także podczas nieobecności obiektu zakochania, mimo że nie wiedział, jak wygląda, mówi i jak się porusza w swej półdorosłej, a potem dorosłej już skórze. Nic jednak nie mogło powstrzymać go od marzeń. Gdy dowiedział się o jej nieszczęściu i ciąży, ścisnęło go w piersi, wyłączył swoje uczucia do niej, teraz była bowiem dla niego całkiem stracona. Jeśli kiedykolwiek pałał choćby najmniejszą nadzieją, że pewnego dnia powróci w pełni chwały, jak przyjaciel w potrzebie, by wziąć ją za swoją, marzenia te obumarły jak za silnym uderzeniem wraz z nowiną, że urodziła zdrową dziewczynkę. Starał się o niej zapomnieć, tam, w Lundzie, z czasem się to udało. Ale od czasu do czasu sięgał po to wspomnienie, nadal żywe i bliskie jego sercu, a wówczas potworne, puste rozczarowanie wbijało szpony w jego ciało. Modlił się za nią, słyszał, że dziewczynka rośnie, listy przestawały dochodzić, ojciec pisał, że matka choruje, ale Erlandowi nie udało się przyjechać ze względu na studia i nawet się nie obejrzał, jak umarł także ojciec. Wiedział, że tak to się toczy. Doczesność żywota. Ale jakkolwiek bardzo starał się zostawić to wszystko za sobą, to właśnie o niej myślał, gdy nadeszła chwila powrotu.
Znów ją ujrzeć… Jakże obawiał się chwili, gdy wróci do wsi. Bał się ponownie ją zobaczyć. Jakże się denerwował! Był nieprzygotowany. Wystraszony. A potem – pustka. Kiedy wrócił i okazało się, że się wyprowadziła, nie wiedział, co czuje. Na początku rozczarowanie, ale uczucie to niebawem przemieniło się w ulgę. Poczuł ulgę. Nie potrafił temu zaprzeczyć. W ten sposób było mu łatwiej. Wiedzieć, że nikt z nią nie rozmawia, bo opuścili wioskę w niesławie, ona i Einari. Widział Hilmę i Erika w kościelnych ławkach, po mszy wymieniał z nimi uprzejmości, być może wtedy poświęcał Kristinie jakąś ulotną myśl, ale teraz, gdy leżała chora w domu swojej matki i potrzebowała jego pomocy, wskazówki, nie potrafił już udawać, że przestała dla niego istnieć.
Spogląda na puste rzędy ławek pod sobą i myśli o dziewczynce. Że musi ją pochować. Przeciąga dłonią po twarzy i drapie się w czoło. Ma zimną skórę, skronie, nasada włosów są wilgotne. Po raz pierwszy od dawna czuje się jak nowicjusz. Potrzebuje pomocy, wskazówki od kogoś starszego i bardziej doświadczonego. Oparcie w Bogu nie wystarcza.
Opuszcza ołtarz i wychodzi na całkowicie bezwietrzny, jasny jesienny dzień. Wraca na plebanię, gdzie Hanna natychmiast podaje mu śledzia z gotowanymi ziemniakami.
Po tym prostym obiedzie wyjmuje przybory do pisania i zaczyna list do biskupa Edvarda Bergenheima.
4
Wieczorem po wizycie Erlanda Kristina siedzi na łóżku, w pokoju panuje cisza. Płacz ustał, swędzą ją oczy, powieki ma tak spuchnięte, że ledwo widzi. Kołdra jest miękka, a pościel czysta i przyjemnie szorstka. Wysprzątano izbę. W domu Hilmy panuje ład. Hilma jest oddanym pracy człowiekiem, prowadzi gospodarstwo równie zręcznie, co przed trzydziestu laty, kiedy przekroczyła ten próg jako panna młoda. Pola, które Kristina widzi przez okno, należą do ojca i matki. Rodzicom nie jest źle, nie żyją też w przepychu. Za rumianymi policzkami i silnym, zdrowym ciałem Kristiny w okresie dorastania stała ciężka praca. Ostatnią rzeczą, jakiej Kristina by pragnęła, to być dla rodziców zmartwieniem. Córka, którą wychowała Hilma, nie stąpa krzywo, nie wypada z zawiasów. To się nie zdarza! Hilma posiada pierwotną moc i nawet słaba córka powinna nosić w sobie echo tej siły, powinno jej to wystarczyć, a jednak marnie to wyszło.
Przerażająco wyraźnie pamięta dzień, w którym jej matka zrozumiała, że Kristina spodziewa się dziecka. Stała przy balii, myła naczynia po kolacji. Ojciec, który późno wrócił do domu, wciąż siedział przy piecu i dojadał wieczorną