Łódka z łatwością płynie pod prąd, Kristina wiosłuje zamaszyście przez spokojną, zimną noc, dalej, w stronę domu, do domu, do pustej i spokojnej chałupy. Nikogo, kto by jęczał z głodu czy pragnienia. Tylko ciepła, miękka cisza, w którą się zanurzy.
Tego wieczoru szybko zasypia, zanurza się w gęste, ciemne wody snu, drętwieje i wślizguje się pod przykrywę koszmarów, w których je widzi.
Ich twarzyczki pod powierzchnią wody, włosy roztańczone wokół głowy w spokojnym, falującym rytmie. Oddalają się od niej. Ich twarze przypominają płody zanurzone w słojach z formaliną. Takie, które widziała w namiocie z różnościami na jesiennym jarmarku, kiedy jeszcze trzymała własną matkę za rękę. Oczy zamknięte, mocno zaciśnięte usta.
Dzieci spały, kiedy po nie przyszła. Zaniosła je do łódki zacumowanej przy brzegu. Ostrożnie ułożyła je na dnie, by odpoczęły tak, jak ona nigdy nie mogła odpocząć. Starała się ich nie obudzić. Miała silne ramiona. Nosiły dzieci od momentu ich narodzin, nigdy nie sądziła, że tak łatwo będzie je z nich wypuścić.
Kiedy budzi się następnego dnia, pędzi do łódki, zrywa ją i ciągnie, popycha do wody, potyka się o kamienie, które ranią jej stopy. Jest bosa, ma na sobie tylko koszulę, nogi jej drżą, gdy wsiada do łodzi.
Łóżeczka. Puste łóżeczka! Dzieci! Nie ma ich!
To, co poprzedniego wieczoru wydawało się marzeniem, teraz stało się rozespaną rzeczywistością poranka, kiedy chwyta wiosła i płynie tak, jakby sam diabeł deptał jej po piętach. Włosy ma rozczochrane, gardło z wysiłkiem przepuszcza powietrze przez rozchylone usta.
Dzieci… zniknęły! Ich pomięta pościel, rozrzucone kołdry, tak jak zostawiły je rano poprzedniego dnia, ale ich nie ma… Jak mogły tak zniknąć?
Nadpływa kilku wieśniaków w kutrze rybackim. Wołają do niej, ale ona nie patrzy w ich stronę, rwie dalej z wiosłami tuż nad powierzchnią wody, ledwo je zanurza, kiedy próbuje płynąć jak najszybciej. Wynik jest przeciwny, łódka porusza się wolno, rozpaczliwie wolno.
Kiedy wreszcie dociera do miejsca, gdzie upuściła dzieci do rzeki, odrzuca wiosła i bez zastanowienia wyskakuje za burtę. Lodowata pięść wody wyciska z niej powietrze. Tonie. Udaje jej się wypłynąć na powierzchnię. Rozgląda się, szuka czegoś wzrokiem. Oddycha głęboko. Znów nurkuje.
Ich nocne koszule falują w jej stronę niczym białe żagle, płynie w ich stronę. Rozciąga się, chwyta chłopca za rączkę.
Ktoś wyciąga ją na powierzchnię. Z trudem łapie powietrze, pluje, dyszy. Woda dostała się do tchawicy, kaszle. Silna ręka, która złapała ją za koszulę, wciąga ją na łódź solidnym chwytem pod pachami. Bierze kilka płytkich oddechów. Próbuje się wyrwać. Musi wrócić! Na dół! Tam!
Uratowało ją dwóch mężczyzn ze wsi, Juho i Heikki. Zawrócili, gdy zobaczyli, jak przepływa obok, a teraz leży na pokładzie ich kutra i się trzęsie. Podnosi się i chwyta za reling, gotowa, by znów skoczyć, ale Heikki trzyma ją za ramię.
– Co ty wyprawiasz? Oszalałaś, dziewucho?
Trzęsie się, szczęka zębami, włosy przyklejają jej się do policzków. Spogląda prosto w jasnoniebieskie oczy Heikkiego i dygocze z zimna i z paniki, która wzbiera jej w ciele. Spojrzeniem sunie po jego szerokiej twarzy, szuka czegoś, na czym można by się zatrzymać, zmarszczka niepokoju, nachylenie ponurych ust. Jego policzki pokrywa jasnoszary zarost, włosy wystające spod czapki są kędzierzawe i szpakowate. Jest w nim coś tak znajomego, że wyrzuca to z siebie, to, co chciała wykrzyczeć od samego rana, od kiedy się obudziła i zobaczyła puste łóżeczka.
– Dzieci! Dzieci tam są! Puść mnie! Błagam! Musimy je znaleźć! Dzieci tam są! To prąd! Prąd je porwał!
Potem upada na dno łodzi. Zmęczenie ją powala, na chwilę drętwieje. Jej lodowate, mokre i bezwładne ciało leży tam, gdzie dwaj mężczyźni zazwyczaj trzymają zdychające blade ryby, gorzałkę i sieci pełne morszczynu.
2
Przy oknie, odwrócony plecami do wnętrza pokoju, stoi komendant Konrad Krohnberg i spogląda na podwórko gospodarstwa Hilmy i Erika Anderssonów. Włosy ma gładko zaczesane do tyłu i – jak zazwyczaj, kiedy przychodzi w sprawach służbowych – jest ubrany w granatowy płaszcz i kamizelkę ze srebrną dewizką. Usztywniony kołnierz błyszczy bielą. Odprasowane spodnie, połyskujące buty. Wygląda, jakby na tych szerokich barach nigdy nie osiadał kurz. Jakby pod paznokcie nigdy nie wlazł żaden brud. Jakby nigdy się nie pocił ani nie cierpiał z powodu jakichkolwiek dolegliwości cielesnych. Ręce ma złączone za plecami, palce lekko splecione, ciało wygodnie i ciężko rozpostarte w bezpiecznym oczekiwaniu.
W łóżku za nim leży chłopka Kristina Andersson i śpi. Trzy dni temu rybacy przywieźli ją do wsi kutrem, ci sami, którzy ją wyłowili, lodowatą i mokrą. Gorączka podniosła się tego samego wieczoru, tak że od razu należało wezwać doktora Fransmana. Od czasu do czasu się budziła, ale była tak nieobecna i nieświadoma czasu ani przestrzeni, że uznano, iż najlepiej będzie pozwolić jej odpocząć.
Pod drzwiami izby posadzono parobka Kustaę Järvinena, żeby jej pilnował. Na razie nikt nie wie, co tak naprawdę się wydarzyło. Nie ma dzieci, to oczywiste, ale od wczorajszego wieczoru sprawy obrały drastyczny kierunek, a tego ranka Kristina jest w nieco lepszym stanie. W nocy spadła jej gorączka, aż do świtu kobieta budziła się co chwilę i wołała za dziećmi. Gdy tylko Kustaa Järvinen otrzymał wiadomość, że należy sprowadzić komendanta, wziął nogi za pas, jakby nie dało się tego zrobić wystarczająco szybko, bo pilnował jej raczej z dręczącym uczuciem niepokoju; dzieciobójczyni, taka potrafiła dopuścić się czegokolwiek. Tak więc nie spał, drzemał raczej na krześle, którym podparł drzwi, a i tak mógł zmrużyć tylko jedno oko.
Hilma Andersson krążyła po kuchni od bladego świtu. Była jak chora kura, niezdolna spocząć ani zabrać się do czegoś sensownego. A niby jak miałaby to zrobić? Z córką w malignie w pokoju obok, w domu po raz pierwszy od ponad roku, i jeszcze dzieci… Myśl zaplątuje się w gardle za każdym razem, gdy do niej wraca.
Na chwilę usiadła na pomalowanej na zielono ławie przy stole, przebiegła wzrokiem po białym obrusie, a potem za okno, gdzie kury, z Linną na przedzie, krążyły, dziobiąc ziarno, ale kiedy tylko przysiadła, myśli pukały i nieproszone wkraczały do głowy, w kółko te same, potworne, nieopisane, przerażające – że nie ma dzieci.
Nie ma!
Zerwało ją to na równe nogi. Stała tak przez chwilę, chwiejąc się, ale jeszcze nie pozwoliła sobie na zniknięcie, miotała się i wymachiwała rękami, w ciemnym, duszącym worku, jakim jest rozpacz. Wciąż znajdowała się gdzieś pomiędzy zwątpieniem a nadzieją, kiwała się i wahała, próbowała sobie wmówić, że to wszystko to tylko nieporozumienie, zwykłe nieporozumienie i że dzieci niebawem się znajdą, że uciekły albo się zgubiły. Jednocześnie wiedziała, że chłopiec był za mały, ledwo chodził, a Helmi… Helmi nigdy by nie uciekła, taka jest strachliwa. Wiecznie w fałdach spódnicy Kristiny, nigdy nie oddalała się na krok, nie spuszczała matki z oka. Obława nie dała rezultatu, nie dotarłyby do lasu, to zbyt daleko. Zostało tylko szukanie drapakiem, ale tam nie chciały pójść myśli Hilmy. A jednak, te dręczące domysły. Ocierały się o tył głowy, starała się je przegonić, zająć się czymś, wędrowała więc między ciastem przygotowanym do pieczenia a umytą ladą, do łóżeczek, które tym razem pozostały niezaścielone, Boże miłosierny, do mleka, które należało spienić. W końcu się poddała i po prostu obchodziła już wysprzątaną kuchnię, drobiazgi od dawna odłożone