Komendant Krohnberg bierze głęboki oddech, po czym wypuszcza powietrze z westchnieniem. Nie po raz pierwszy ma do czynienia z czymś podobnym, z ludzką tragedią dokładnie tego rodzaju, surową i otwartą jak świeża rana, najchętniej, jak każdy, by zrezygnował. Dwa lata temu Selma Södermalmów udusiła nowo narodzonego syna, bo wymiotował krwią. Brzdąc był wyraźnie umierający, a młoda matka, która musiała opuścić szpital, wiedząc, że dziecko nie jest zdrowe, stała zimową nocą na opustoszałej stacji kolejowej i nie zniosła jego wzmagającego się charczenia, nie chciała być świadkiem ewidentnego cierpienia. Palcami czerwonymi z zimna ścisnęła sznurek przy kołnierzyku jego becika, aż chłopiec przestał się ruszać.
Jakiś rok później Kreetta Hjalmarsson oddała swoją nowo narodzoną córeczkę świniom na pożarcie, trzecie dziecko z trzecim mężczyzną, bo nie mogła wykarmić kolejnych ust, mając przy sobie starą matkę. Konrad Krohnberg był na miejscu, gdy aresztowano Selmę i Kreettę, zadbał o to, by wymierzono sprawiedliwość, obie kobiety zniknęły. Selma nie wytrzymała tego, czego się dopuściła, i postradała zmysły, Kreettę wysłano do więzienia w Kakoli.
Kristina Andersson oddycha. Kołdra unosi się i opada. Czarne gęste rzęsy drżą. Usta się poruszają. Ciemne włosy nieco zmierzwione. Może nieumyte. Poza tym nie sprawia wrażenia szczególnie zaniedbanej. Wygląda jak całkiem zwyczajna młoda wieśniaczka, ciut ładniejsza od reszty. Otwiera oczy, przez co kończy się wyczekiwanie Konrada Krohnberga. Letarg goszczący w jego ciele znika jak za pstryknięciem palców, kiedy kobieta wyostrza wzrok i sunie nim po błyszczącej białej pościeli, a potem unosi spojrzenie na mężczyznę, tak jak stoi, obramowanego światłem, jakby nierealnie ciemnego i wielkiego na tle dnia za oknem. Uśmiecha się do niej formalnie, bardziej z obowiązku niż z uprzejmości, wita się skinieniem, a ona patrzy na niego wielkimi, zdziwionymi oczami i instynktownie naciąga na siebie kołdrę. Zdaje się, że nie ma bladego pojęcia, dlaczego on tam jest, a Konrad Krohnberg doznaje ciężkiego, wręcz ponurego uczucia, które ściąga jego i tak opadające już rysy twarzy w stronę desek podłogi i ziemi pod nią.
– Dzień dobry, Kristino. Możemy rozmawiać po szwedzku? – pyta.
Nie odpowiada, tylko mocno ściska brzeg kołdry i trzyma ją niczym chroniącą zasłonę między nim a sobą, bezgłośnie i szybko kiwa głową, nie potrafi wydobyć z siebie słowa.
– Jak się pani czuje? – pyta komendant, a ona potrząsa głową.
Jej spojrzenie jest drętwe i obojętne. Potem coś się tam zapala, iskra, zmarszczka przebiega szybko między brwiami i zanim zdąży spuścić wzrok, widzi to w jej oczach. Pamięta.
Wodę, lodowatą, która otoczyła głowę i groziła, że napełni płuca. Materiał cicho opadający pod powierzchnią. Tamtą noc, której jeszcze nie odważyła się obrócić w rzeczywistość.
– Dzieci! – krzyczy, odrzucając kołdrę, już wyskakuje z łóżka, ale on kładzie dłoń na jej ramieniu. Przyciska ją do poduszek.
– Proszę się teraz uspokoić. Odpocząć. Dzieciom już nie pomożemy. Odeszły do Pana.
Jego słowa ją powstrzymują, ręka blokuje, kobieta opada na powrót na poduszki.
– Nie – szepcze.
Komendant Krohnberg rzuca na nią przenikliwe i kalkulujące spojrzenie, czarne jak ziarenka pieprzu. To nie współczucie. Nie może sobie na nie pozwolić. Szkoda, że wydarzyło się to, co się wydarzyło. Faktem jest, że to wielka szkoda, byłby pierwszym, który to przyzna, ale jeśli ma służyć literze prawa podług własnego sumienia i danych możliwości, musi zachować takie uczucia dla rodziny. Niewiele zostałoby dla Astrid i czwórki dzieci, jeśli pozwoliłby sobie na sympatię wobec każdego przestępcy, którego spotyka, nawet jeśli przestępcą jest ktoś, kogo od dawna zna. Ktoś ze swoich.
– Ciało ośmioletniej dziewczynki znaleziono na północnym brzegu rzeki w pobliżu pomostu Malmströmów. Dobrze by było, gdyby pani na nie spojrzała.
Kristina milczy przez chwilę, wzrok wbity w ścianę. Nie ma słów. Nie są potrzebne. Nie patrzy na niego, a on już wstaje, by odejść, kiedy ona nagle odwraca twarz i spogląda mu w oczy.
– Tylko jedno? Tylko dziewczynka? – pyta, jej głos jest jasny, w tak dziecinny sposób pełen nadziei w całej beznadziejności, że on nie potrafi powiedzieć tego, co myśli.
Że to tylko kwestia czasu, zanim znajdą chłopczyka. Że nikt nie przeżyje, na pewno nie dziecko, w zimnej październikowej wodzie i że nawet jeśli nigdy nie znajdą chłopca, to niemożliwe, żeby przeżył. Więc nie mówi nic. Kiwa głową, po czym dyskretnie opuszcza izbę, by mogła wstać i się ubrać.
Kristina rozpoznaje dziewczynkę od razu, gdy wchodzi do stodoły, na moment przystaje w wejściu, niezdecydowanie się chwieje, ciało zrobiło się niedorzecznie ciężkie przez niesmak, który wypełnia wszystkie członki, aż po opuszki palców. Jak wtedy, gdy była mała i wyciągała do góry ręce.
Ojcze! Ponieś mnie! Nie mogę już dalej iść!
Zagrody, boksy, wejście za jej plecami i wąskie przejście prowadzące do wozu na samym końcu, wszystko zdaje się wydłużać w tunel, coraz ciemniejszy, zrobiłaby wszystko, by nie musieć weń wchodzić.
Przez dobrą chwilę gapi się i mruga do wnętrza stodoły, dopóki Konrad Krohnberg nie poruszy się za jej placami. Jest niecierpliwy, a jego gest rozchodzi się po jej ciele, które rusza naprzód jakby z własnej woli. Cielęta grzebią w zagrodach, krowy muczą. Czuć tu jak zawsze gnojem, sianem, kurzem, wilgotnym drewnem i zaprawą murarską, ale tego ranka, gdy Kristina powoli podchodzi do dziewczynki, ten odór przyprawia ją o wymioty.
Chłopi ze wsi położyli Helmi na furmance, nadal ubraną w białą koszulę nocną, owiniętą szarym kocem.
To nie ten koc miała, gdy znikała pod wodą, myśli zmęczona Kristina. Tamten był jaśniejszy.
Koszulka jest brudna. Materiał zaplamił się na zielono czymś, co przypomina trawę albo glony, może algi, które gromadzą się na pniach drzew powalonych do rzeki albo na palach pomostu. Kristinie jest żal, że dziewczynka musi leżeć w tych pobrudzonych ubraniach. Przez chwilę przygląda się dziecku. Sine usta są rozchylone. Włosy rozczochrane. Potem kobieta wyciąga rękę, powoli, powoli, i muska policzek Helmi. Ma szarobladą skórę, od dawna zimną. Ten chłód nie przypomina niczego, co Kristina czuła kiedykolwiek wcześniej. To chłód, który nijak nie pamięta ciepła, a ona wie, że teraz będzie tylko narastał. W tym ciele nie buzuje już żadne życie. Kobieta wyciera nos wierzchem dłoni, oczy zakrywa rękawem, nagle nieskrępowana napływającymi łzami.
Gładzi policzek, włosy, chce przytulić, chce podnieść i potrzymać, ukołysać, jak robiła to kiedyś, nawet jeśli nie ma już tego, co ciepłe i miękkie, co tak lubiło się pieścić.
Luli laj, dzieciątko… moje małe dzieciątko…
Helmi zawsze była ślicznym dzieckiem, ale Kristina nie wie, czy przypomina swojego ojca. Nie zdążyła go zobaczyć, poza tymi kilkoma razami na odległość, w lesie. Miał ciemną brodę i pracował przy wyrębie. Nie pochodził stąd. Dopadł ją pewnego listopadowego