Dziesięć minut później Kristina Andersson przechodzi obok Konrada Krohnberga, powoli i ostrożnie, z dzieckiem w ramionach, a on stoi zupełnie osłupiały, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, gdy ona, kołysząc i nucąc, niesie dziewczynkę w stronę domu. Jakby to widział, ale nie rozumiał, aż ona nachyla się i całuje policzek dziecka, wtedy nabiera rozpędu. Podbiega do niej, chwyta za ramię, a gdy odwraca jej głowę, spotyka dwoje szklanych oczu patrzących wprost przez niego. Szuka słów, ale nie musi nic mówić. Ona pochyla się i oddaje mu dziewczynkę. Głowa opada bezwładnie, musi mocno ścisnąć to maleństwo bez życia, żeby go nie upuścić.
– Nie powinna być tam w środku. Całkiem sama. Z bydłem – mamrocze Kristina ledwo słyszalnym głosem.
On odnosi ciało do obory, a gdy wraca, Kristina leży na ścieżce. Konrad Krohnberg przeklina. Jest rozpalona. Zanosi ją do łóżka. Musi odpocząć. W swoim czasie zabierze ją do aresztu, ale na razie lepiej jej będzie u matki.
3
Wkrótce wiadomość o Kristinie dociera także do pastora Erlanda Björkestama, tego, który rok wcześniej wrócił do wsi taki piękny i gładki, który na własnej skórze poznał, co znaczy być przyjętym z największą podejrzliwością, i w kółko musiał udowadniać swoją wartość.
Erland Björkestam był młody, jego akredytację postrzegano jako silne postawienie sprawy przez katedrę w Turku. Stanowił znak nowych czasów w społeczeństwie, które na co dzień nadal piętnowały bezbożne, głęboko zakorzenione przesądy, od pierwszej chwili odżegnywał się od postawy swego poprzednika, pastora Vidara Hultina, który przymykał oko na tendencyjne, pogańskie przywary wieśniaków. Bez wątpienia musiał wiele udowodnić. Większość parafian znała go od pieluchy, a teraz nagle mianowano go ich przewodnikiem? Niech Bóg uchowa! W pierwszą niedzielę mamrotano w ławkach kościelnych, kiedy blady i spocony wszedł na ambonę i spojrzał z góry na głowy, na które wcześniej musiał patrzeć z dołu, teraz chylące się ku sobie w szeptach, których teatralna donośność nie była przeznaczona do niczego innego, tylko by ją usłyszał.
Byłoby prościej rozpocząć swą działalność w jakiejś innej parafii, był o tym przekonany, ale po latach w Lundzie tęsknota za rodzinnymi stronami przybrała na sile, więc postanowił obrócić na swą korzyść fakt, że zna ich wszystkich tak samo dobrze jak oni siebie nawzajem. O ile bowiem on znał ich słabości, oni nie znali jego. Gdzie indziej wyrósł z portek do surduta pastorskiego, z dala od ich badawczych spojrzeń i gadaniny. Nauki w Lundzie wyprostowały mu plecy i nieco ściągnęły w dół wcześniej wiecznie uśmiechnięte usta. Nie był jeszcze zgorzkniały, ale spojrzenie tych jasnobrązowych oczu miało teraz inną ostrość, gdy patrzył na wiernych. Było trudniejsze do uchwycenia i do zniesienia. Matka i ojciec od dawna leżeli w ziemi. Czuł, jakby zaczynał od nowa, ale od miejsca, które sam wyznaczył. Jednocześnie przeszłość pozostawała zawsze w pobliżu i kiedy tego kwietniowego dnia wracał z odwiedzin w Turku, dopadła go, gdy nie spodziewając się niczego złego, wszedł do przedsionka plebanii i napotkał zasmuconą minę służącej Hanny.
Kristina leży na plecach pod grubymi pierzynami, wygląda, jakby spała, ale gdy on puka i wchodzi do izby, natychmiast otwiera powieki. Widząc go, podnosi się i niezdarnie siada na łóżku. Wpatrzone w niego oczy błyszczą od gorączki i zakłopotania.
– Pastor Björkestam! – wyjękuje. Z pewnością słyszał plotki na jej temat, ale widok, który napotyka, uderza tak, że chwieją mu się kolana.
Głos jest tak słaby i bezradny, że i jemu chce się płakać, podchodzi do niej, klęka przy łóżku i ujmuje jej rękę. Przyciska ją do ust i do policzka, do czoła, w napadzie niekontrolowanych emocji, które na moment wymazują myśli z wirującej pustki w jego głowie. Bierze kilka głębokich, drżących oddechów i chce zatrzymać się w miejscu, kiedy nikt nie patrzy. Jej dłoń w jego, szorstka od pracy w jego pięknej, gładkiej, jego usta na opuszkach jej palców. Woń jej włosów, niemytych, niczym tłusta błona w jego przełyku.
Ich oczy się spotykają. Kiedy ostatnio byli sam na sam? Nie potrafi sobie przypomnieć. A jednak jest. Poufałość. Nie muszą nic mówić. Czyjś szybki gest odgania te lata, pozostawiając za sobą pustą dziurę miesięcy, gdzie wyrwano korzenie tygodni i dni.
Puszcza jej dłoń, głaska włosy, czoło. Od kiedy wrócił do wsi, widział ją tylko raz, ale to spotkanie nie należało do przyjemnych. Była wówczas zdrowa, może nieco zmęczona pracą i brakiem snu, ale piękniejsza, niż zapamiętał.
Coś ściska go w żołądku. Leży teraz przed nim, bezradna, czuje ulgę, że go widzi. Potrzebuje go. Ta, która – jak się zdawało – nigdy nikogo nie potrzebowała. Jeśli istnieje ktoś, kto może jej teraz pomóc, to właśnie on. Został poproszony o orzeczenie. To, jak dobierze słowa, ma najwyższą wagę. W jego rękach spoczywa władza, by uwolnić lub skazać.
Pastor przesuwa wzrokiem po jej falujących brązowych włosach, niesfornych kosmykach, które za nic nie chcą się ułożyć, po szerokich ustach, piegach na nosie, długiej, szczupłej szyi. Chowa głowę w jej nogach, niemal w łonie, przyciska czoło do kołdry i składa dłonie, udając, że się modli. Ona kładzie dłoń na jego głowie, gładzi włosy, miękko, w geście pocieszenia, przez chwilę chce tak trwać, ale zaraz jej dotyk przybiera znamiona wstydu. Jakby to on potrzebował pocieszenia. Zbiera się w sobie, przyciąga krzesło do łóżka i siada. Znów bierze jej dłoń, ale teraz trzyma ją rzeczowo. Jej cera zrobiła się szara i matowa od gorączki, usta – suche i popękane. Przełyka ślinę.
– Nie sądziłam, że pastor przyjdzie – mówi wreszcie.
– Przyszedłem najszybciej jak się dało – odpowiada.
Przez moment oblizuje wargi, potem znów na niego patrzy.
– Chce mi się pić. Mogę prosić o trochę wody?
Spełnia jej prośbę i wraca na miejsce, na powrót chwyta rękę, teraz schłodzoną szklanką z wodą. Pod skórą jest spiekota, paląca i trawiąca choroba. Kobieta spogląda na niego spod zmęczonych powiek, a on patrzy na nią pewnym wzrokiem.
– Kristino, czy może mi pani opowiedzieć, co się wydarzyło? – prosi.
I ma nadzieję, w głębi duszy, do samego końca ma nadzieję, że ona wszystkiemu zaprzeczy, że to oszczerstwa, że dzieci padły ofiarą bandytów, że to nie ona, tylko jakiś obcy, bezsensowne zabójstwo, a może wręcz wypadek.
– Wrzuciłam dziewczynkę do rzeki – odpowiada.
To przychodzi tak nagle, że natychmiast przełyka słowa, które miał w pogotowiu. Opuszcza głowę, przez chwilę zbiera się w sobie. Mruga w stronę zamiecionych, wymytych desek podłogi. A więc tak, pozostaje się tylko jakoś do tego ustosunkować.
– A chłopiec? – stawia kolejne pytanie.
Wtedy wbija w niego wzrok.
– Nie, nie, chłopiec nie. Uratowałam go!
Mości się wyżej na łóżku i szuka jego spojrzenia. Próbuje je zatrzymać, gorączkowo, dopiero za moment może mówić dalej.
– Chło… chłopiec… chłopiec żyje! Wsadziłam go… wsadziłam… do łódki i pchnęłam w stronę morza! Żeby Einari go znalazł.
Kiwa głową i mocniej ściska jego palce.
– Pchnęłam go… Wsadziłam do łódki i pchnęłam w stronę morza!
Jej twarz pęka w uśmiechu. Oczy błyszczą. Erland milczy.