Znów obraca się na brzuch. Wykonuje mocniejsze ruchy w stronę ujścia zatoki, z pomocą silnych ramion i nóg oddala się od brzegu, wzrok utkwiony w linii horyzontu. Skalista wysepka wsuwa się wolno w cieśninę za boją, kobieta rzuca niechętne spojrzenie w tamtą stronę, w kierunku miejsca, gdzie kiedyś ciało kołysało się przy brzegu. Znalazł je w marcu jakiś statek przepływający opodal, sądzili, że może jeszcze żyje, póki nie zorientowali się, że to tylko fale wprawiają w ruch ramiona i nogi. Myśl o tamtym zdarzeniu wciąż napawa Sigrid nieprzyjemnym uczuciem, choć nauczyła się z tym żyć. Z każdym miejscem na wyspie wiąże się jakieś wspomnienie. Nigdy nie uda jej się od tego odpłynąć. Większość wspomnień jest szczęśliwa. Zawsze, gdy patrzy na połyskującą powierzchnię morza, myśli o spojrzeniu Fransa. Ten wrześniowy poranek nie stanowi wyjątku, im bardziej oddala się od lądu, tym bardziej myśli, że odrywa się od tego, co było, od własnego życia, od córki, którą urodziła i wychowała na wyspie i poza nią, o wszystkich tych, którzy opuścili to miejsce, i tych, którzy nigdy nie mogli go opuścić. Dłonie, które ściskała. Włosy, które głaskała. Tak, pamięta je wszystkie. Każdą z nich.
Odwraca się, zmęczona, udeptuje wodę. Gardło się kurczy, prawie nie przepuszcza powietrza. Kwas mlekowy obciąża ramiona i nogi. Plaża wydaje się taka mała, tak odległa. Czy naprawdę zawsze taka była? Oddalona i opuszczona? Omiata wzrokiem horyzont, jakby szukała wyjaśnienia dla tego kłującego, pełzającego uczucia, które zakorzeniło się w jej ciele, ale znajduje tylko spokojny, równy, nieprzerwany błękit, całą drogę aż po Archipelag Sztokholmski, hen, daleko stąd. Po raz ostatni bierze głęboki wdech, zawraca. Dalej nie popłynie.
KRISTINA
1
Turku, 1891
Pewnej nocy na początku października po czarnej wodzie rzeki Aury sunie łódka. Siedzi w niej Kristina, wiosłuje ze wzrokiem utkwionym w zatoce, z której właśnie wypłynęła. Stewa przecina łagodną powierzchnię wody, pluska i chlupie samotnym odgłosem.
Dzień był ciepły. Po południu Kristina ośmieliła się nawet rozpiąć wełniany sweter, który skoro świt naciągnęła na sukienkę. Powiesiła go na płocie koło obory, został tam, zapomniany. Potem nadszedł wieczór z upiornym przypomnieniem o nadciągającej zimie, gęsty, zacierający wszystko mrok. Chłodne powietrze sprawia, że Kristina w zbyt cienkiej sukience zaczyna drżeć i pociągać nosem. Bolą ją ręce. Zmęczenie, które nigdy nie opuszcza ciała, prowadzi myśli w ten sam ociężały sposób co czarna woda łódkę. Pot wystąpił jej nad górną wargą. Czuje, jakby razem z nią w łodzi siedział sam diabeł.
Ma długą dniówkę w gospodarstwie Löfströmów, potem do Anny po dzieci. Wiosła obcierają dłonie. W ramionach kłuje i pali. Płynie pod prąd, w górę rzeki, przeklina, kiedy pot na skórze stygnie. W ten sposób nigdy nie dotrze do domu. Nie dziś wieczorem. Wokół niej jest czarno. Tylko chałupy na brzegu świecą jak równo rozsypane punkty, ludzie palą w kuchniach nocne ogniska. Nie mija żadnej łodzi. W tę bezbożną godzinę tylko Kristina jest na dworze.
Oby tylko znaleźć spokój!
Kiedy wiosłuje, w dulkach trzeszczy i stuka.
Oby tylko móc wszystko zostawić, nie musieć!
Dzieci muszą dostać kolację, najmłodszemu trzeba dać pierś. Czuje, że jej piersi są nabrzmiałe, wypełnione mlekiem puchną i bolą, niepokoi ją to, od długiego czasu czuje, że nie ma już dawnej siły. Nie tylko wiosłowanie co wieczór pod prąd jest coraz cięższe. To to trudne uczucie w ciele, które raz po raz wyciska z oczu łzy w najmniej spodziewanym momencie, na przykład podczas dźwigania wiadra z mlekiem między oborą a domem Löfströmów. Zaciska usta najmocniej jak się da, żeby nie drżały, gdy prasuje sukienki chłopczyka i spogląda na wierzch dłoni, gdzie żyły uniosły się tuż pod skórę dużo wcześniej, niż powinny. Ma dwadzieścia cztery lata i dwoje dzieci, ale czuje się jak stara Kerttu z grani, pochylona Kerttu z drżącą ręką przed sobą, kiedy półślepa sunie w stronę wsi, ściskając w dłoni laskę, zgięta wpół, jakby wiecznie walczyła z nieistniejącym wiatrem.
Przecież, myśli Kristina, ja też czuję ten wiatr. Jak spowalnia wszystkie ruchy, przenika ubrania, aż człowiek zaczyna się trząść.
Chłód jest wilgotny i surowy. Przegryza się przez pończochy, twardymi łapskami chwyta za kostki, bolą trzony kości.
Gdyby tylko była już w cieple chałupy, całkiem sama w miękkiej poświacie lampy naftowej! Gdyby tylko mogła rozwiązać sztywne trzewiki, rozprostować bolące palce u stóp i z chrząknięciem, pół na pół z bólu i z ulgi, oprzeć nogi o stołek, rozsiąść się z kubkiem parującej kawy. Poczuć, jak stłumione zmęczenie wciska ją w krzesło, a ciało zanurza się w łagodnym, kojącym odpoczynku.
Gdyby tylko ten znój i trud, i to usługiwanie jednemu i drugiemu panu wreszcie się skończyły…
Rozgląda się i ze złością robi ostatnie, silne pociągnięcia wiosłem, a potem zastyga. Po prostu puszcza. Niech woda porwie to cholerstwo i poniesie dokądkolwiek, a ona będzie tak siedzieć i dyszeć.
Łódka wykonuje półobrót, kołysze się i zarzuca, woda pluska o burty. Kristina nasłuchuje własnych świszczących oddechów, czuje, jak rozbijają swe ciepło o jej twarz i zamarzają. Jest zmarznięta i spocona jednocześnie. Zęby jej szczękają, kilka razy potrząsa głową, tam wewnątrz, dokładnie pośrodku między uszami, znów pojawia się to uczucie, to dziwaczne, złowieszcze i paraliżujące uczucie, które ostatnio przejmuje panowanie nad wszystkim. Uczucie szlamu, który powoli rośnie i bulgocząc, wypełnia wnętrze czaszki. Ona raczej wie, że to zmęczenie uwiło sobie gniazdo, założyło obóz i zostaje na dobre, by dręczyć ją dzień i noc. Nie poddaje się. Czeka na nią. Czeka, aż spłaci długi, nieważne, w łóżku czy w grobie.
Już lepiej w grobie, myśli, odcharkuje, spluwa, a potem wraca do swojego zajęcia: dojenia, pieczenia chleba, ubijania masła, prania… Ale teraz, w tej łupinie, całkiem sama, otoczona nocą, wcale nie jest taka butna, siedzi bez ruchu, podczas gdy prąd ściąga łódkę w dół rzeki. Zniesie ją aż do morza, jeśli nie zacznie wiosłować, więc zbiera się w sobie, by jeszcze raz spróbować. Wtedy jej wzrok pada na tobołki leżące na dnie.
Oczywiście, myśli, że też wcześniej na to nie wpadłam.
Trzeba pozbyć się balastu, jak powiedziałby wuj Karl. Łódka będzie lżejsza. Dopłynie do domu z roztańczonymi stewami.
Do domu, do spokoju i ciszy. Do ciepła, cudownego ciepła!
Myśl zrazu wydaje się oczywista. Nie musi nią obracać na wszystkie strony, jak często jej się zdarza w innych sprawach, co doprowadza ją do rozgoryczenia i rozpaczy. Ten pomysł łatwo schwytać i prosto wdrożyć w czyn.
Szybko wciąga wiosła i wstaje. Zdecydowanym ruchem chwyta kosz, podnosi go, bez wahania kładzie na wodzie i odpycha. Obserwuje, jak sunie z prądem.
Następnie odwraca się do tobołka na środkowej ławce, tym razem nieco się waha. Jest cięższy, nawet