A dalej? Znów szpital. Przyciąga uwagę. Modernistyczny kloc, niestosowny pośród kruchych wyspiarskich willi. Ogrodzenie biegnie dookoła budynku. Oddziela. Otacza to, co w środku. To, czego nie wolno wyciągać na światło dziennie. To, czego lepiej nie oglądać.
W szpitalu przebywa około osiemdziesięciu pacjentek. Podczas długich zim, jeśli cienki lód nie pozwala na przetransportowanie lekarza, medykamentów i innych niezbędnych środków, umieralność jest duża.
Wszędobylska śmierć przemyka między łóżkami, pomiatana niewolnica życia. Zawsze znajdzie się ktoś, kto chce umrzeć, kto się modli, żeby odejść z tego świata, zawsze ktoś kona. Kiedy jedna kaszle, reszta nasłuchuje i rzuca sobie znaczące spojrzenia. Wielkie oczy. Kaszel nigdy nie zwiastuje niczego dobrego. Czasem przechodzi, czasem nie, ale mimo to nikt nie może czuć się całkiem bezpieczny. Nawet te silniejsze, a na pewno nie te słabe, leżące, które nie mogą wstać z łóżek. Trzęsą się pod kocami. Ich ramiona wystają niczym ptasie skrzydła, a kości policzkowe wyraźnie zaznaczają się pod cienką, matową skórą.
Jest pięć sanitariuszek. Nazywają się Anna Johansson, Margareta Högström, Fredrika Rask, Emma Nilsson i Hanna Hjalmarsson. Są duże, przysadziste, mało kobiece, nogi jak pnie. Ich zadanie to stanąć na drodze biegnącego. Przytrzymać. Wtrącić, związać i zamknąć, obezwładnić, a temu, kto nie chce jeść, wcisnąć do gardła rurkę. Utrzymać życie przy życiu, nawet jeśli ono samo chce już zniknąć.
Diagnozy są zróżnicowane, ale opieka nad jednym przypadkiem niespecjalnie odstaje od tej nad każdym innym, dostosowuje się ją do sytuacji. Są uspokajane zimnymi lub gorącymi kąpielami. Lewatywą. Kapturami z lodu. Kamforą i bromkiem potasu. Środkami na wymioty. Opatulane kaftanami bezpieczeństwa. Izolowane. Chodzi o to, żeby skarcić, ukarać, zmusić do posłuszeństwa i pracy. Rozum należy wymusić rózgą, a jeśli to się nie uda, nie ma innego wyjścia, niż jakoś opanować to grasujące szaleństwo. Blisko połowa pacjentek jest z różnych powodów niezdolna do pracy. Mówią własnym językiem, niektóre są tak głęboko zanurzone w delirium swych dusz, że trudno do nich dotrzeć, dlatego pielęgniarki kierują energię na te, z którymi da się komunikować, z którymi można w miarę rozsądnie rozmawiać, jak z Kristiną Andersson, która ocknęła się po ośmiu latach psychozy.
Zimowe światło jest ostre. Nieubłaganie przebija się przez chroniącą oko cieniutką powłokę, bawi się, kusi siatkówkę. „Obudź się!” – szepcze i zaraz pędzi przez pokój, gdy ktoś uchyla okno po drugiej stronie podwórza.
Kristina otwiera oczy. Zmęczona spogląda na błękitne lutowe niebo. Figlarne przebłyski słońca wyglądają spomiędzy gałęzi brzozy i tańczą pośród cieni na ścianie. Kobieta rozgląda się, otwiera usta. Są suche.
Dzieci!
Przez ułamek sekundy dawny lęk uderza w nią, kiedy nerwowo szuka ich wzrokiem.
Dzieci! Dzieci!
Pulsuje jej między uszami. Spojrzenie trzepocze przez pokój. Wysoko nad jej głową znajduje się okno z kratami. Ściany pomalowano we wzory, kwadraty w różnych odcieniach brązu. Pokój jest mały, trzy długie kroki wzdłuż i jeden wszerz. Mieszczą się tu łóżko, szafka, komoda, stołek i nocnik. To wszystko.
Leży nieruchomo na nierównym materacu, zaspana, stara się opanować myśli. Pokój wygląda znajomo. Raczej ma takie wrażenie, niż to pamięta. Od jak dawna tu jest? Może to być zarówno jeden dzień, jak i sto.
Dzieci!
Odwraca twarz w stronę drzwi, chce usiąść, ale orientuje się, że nie może. Ramiona ma mocno ściśnięte wokół ciała. Jest związana koszulą z długimi rękawami, zapiętą na plecach skórzanymi klamrami. Przez ścianę słyszy, jak ktoś nieprzerwanie mówi po rosyjsku, ktoś inny jęczy, jakieś jednostajne wrzaski, ktoś na zmianę śmieje się i krzyczy, ktoś wali w drzwi, ktoś inny kaszle. Leży w bezruchu przez chwilkę, owinięta we własne ciało nasłuchuje i stara się zorientować, gdzie się znajduje. Czy nie powinna leżeć w łóżku w domu nad rzeką? Czy może czas, który tam spędziła, był niczym innym jak tylko długim, dziwacznym snem?
To gdzie w takim razie jestem?
Siennik jest nierówny, twardy i śmierdzi wydzielinami, jej ciało zaczyna się sprzeciwiać unieruchomieniu. Cierpną jej ramiona i nogi, nie jest w stanie dłużej wytrzymać. Szarpie całym tułowiem, wije się na materacu i kiedy tak walczy, żeby się uwolnić, myśli pędzą jej przez głowę.
Muszę się stąd wydostać! Muszę wracać do dzieci!
Myśli wypełniają ją siłą obłędu. Poci się, wierzga, żeby tylko stanąć na nogi. Udaje jej się przeturlać tak, żeby się wyprostować. Chwieje się, szybko oddycha, a wyczekiwanie wymyka się z ciała w okrzyku, który ciska w stronę drzwi.
– Otworzyć! Natychmiast otwierać! Jestem tu, w środku! Pomocy! Pomocy!
Milknie i nasłuchuje, oddycha przez nos i próbuje uspokoić oddech tak, by usłyszeć coś poza świszczącym w nozdrzach powietrzem. Potem znów krzyczy. I jeszcze raz.
– Pomóżcie mi! Pomocy! Muszę się dostać do dzieci!
Między kolejnymi spazmami milknie i przykłada ucho do drzwi, by nasłuchiwać. Wrzeszczy coraz głośniej, podobnie jak reszta jęczących. Dokładnie tak jak ona, one też błagają o pomoc, proszą, by je usłyszano, podnoszą się, jakby odpowiadały sobie nawzajem, niebawem wszystkie krzyczą na całe gardło, prosto z obolałej krtani, z wytrzeszczonymi oczami przekrzykują się, a każda chce być usłyszana w tej kakofonii nawoływań i żalów, jeśli mieliby uratować tylko jedną z nich.
Po czasie, który wydaje jej się wiecznością, słyszy skrzypienie czyichś kroków. Brzmią jak trzewiki na żwirze. Otwierają się jakieś drzwi, dźwięk działa uspokajająco. Głosy nie milkną, ale są teraz stłumione, posłuszne, tak jak i ona. Tak, to rzeczywiście odgłos drzwi. Teraz się zamykają, a ktoś, ktoś obcy, ktoś nowy, obtupuje buty. Kristina woła z ulgą, a potem cichnie, żeby lepiej słyszeć, czy ten cudowny odgłos ratunku i uwolnienia zbliża się do niej. Jest o tym przekonana. Następnie głuchy, donośny głos kobiecy wyrzuca dziarskie: „Dzień dobry!”. W odpowiedzi dostaje natychmiast potok narzekań i lamentujących próśb o pomoc.
Kristina dyszy. Z uchylonymi powiekami i sapiącymi ustami woła: „Pomocy! Pomóżcie mi!”. Usta przyłożyła tak blisko drzwi, że dotykają drewna, głos ma chrypiący i bulgoczący, jakby tonęła.
Krtań boli ją od wrzasku, obawia się, że zaraz zupełnie straci zdolność mówienia. Kroki zbliżają się do jej drzwi, ale je mijają. Dyszy i pojękuje z rozczarowania, całkowicie pozostawiona swoim emocjom.
Muszę wytrzymać! Muszę ich do siebie zwabić!
Jej wzrok podąża za odgłosem. Pot zalewa jej oczy, piecze. Mruga, a potem znów krzyczy.
– Pomocy! Pomocy! Wypuśćcie mnie! Muszę się dostać do dzieci! Dzieci mnie potrzebują.
Kobieta, która kręci się na zewnątrz, nie wydaje się jakoś bardzo przejęta gęstym potokiem słów i dźwięków wylewających się zza drzwi. Dalej chodzi wzdłuż czegoś, co pewnie jest korytarzem, i w równych odstępach woła:
– Dzień dobry! Mam nadzieję, że dobrze spałyście!
Musi być szalona! – myśli Kristina. Jak może tak sobie chodzić i gadać do siebie? Czy nie słyszy tego cierpienia, gęstego jak dym w czasie pożaru! Że też w ogóle może oddychać!