Pielęgniarki, które do niej mówiły, kiedy jej świadomość odfruwała przerażona, łóżko, do którego ją przykuwano, mocno zaciśnięte prześcieradła, rzemienie na nadgarstkach, smak leków, gorzko-słony, a potem rozluźnienie. Prześlizgiwała się na zewnątrz i do środka, do krainy cieni, w długą, pochłaniającą ciemność, a potem w ostre światło, bezlitosne, i znów mijało kilka miesięcy.
Niecały tydzień po przebudzeniu dostaje lusterko, nie na własność, to tylko pożyczka, żeby mogła obejrzeć własną twarz, po raz pierwszy od ośmiu lat. Powoli je podnosi, nieprzygotowana na widok, który napotka.
Minione lata nie miały nad nią litości. Oczy się zapadły. Pod nimi głębokie i ciemne cienie. Włosy powypadały w kępach. To świerzb, wyjaśnia Margareta. Cera jest zmęczona, brak jej blasku, głębokie bruzdy zaznaczyły się od nosa do kącików ust. Rzęsy zniknęły. Długie okresy głodówek przerzedziły uzębienie.
Ciągle zadawała to pytanie: czy mogłaby umrzeć – Fredrika opowiada usprawiedliwiającym tonem, odwróciwszy wzrok, jakby wstydziła się za Kristinę, że człowiek może tak tęsknić za śmiercią.
W pokoju dziennym jest jasno. Wielkie okna wpuszczają dużo światła, niebawem przyjdzie wiosna. Lubi tam przesiadywać w smugach słońca, mówi Margareta, jak kotka.
A matka i ojciec?
Nie, nie odwiedzili jej. Najlepiej dla nich było trzymać się z dala od jej wybuchów, nieobliczalności, nasilających się ataków agresji i płaczu, w najgorszych chwilach nie rozpoznawała przecież ludzi. Po jakimś czasie rodzice przestali czekać. W milczeniu zaakceptowali diagnozę. Nieuleczalnie chora psychicznie.
Odkłada lusterko na kolana, zwilża wargi językiem. Margareta Högström stoi w drzwiach, patrzy na nią wyczekująco. W przeciwieństwie do Fredriki nie ma odwagi podejść do Kristiny, gdy ta nie jest związana. Zdarzało się, że Kristina kilka razy próbowała rzucić się na Margaretę i ugryźć ją w szyję. Najwidoczniej przypominała jej kogoś z rodzinnych stron. Kristina przygląda się teraz pielęgniarce, jakby widziała ją po raz pierwszy.
Tak, myśli.
To obszerne cielsko, wielkie łono pod schludną sukienką, rudawe włosy mocno ściśnięte w kucyk, a na czole zmarszczka zgorzknienia wznosząca się ponad krytycznym, wiecznie niezadowolonym spojrzeniem. Margareta przypomina jej matkę Einariego, Auli.
Wbija wzrok w podłogę. Osiem lat, powiedzieli. Przez osiem lat odpokutowywała. Po roku za każdy rok życia dziewczynki. Łzy napływają jej do oczu, mruga i oddaje lusterko Margarecie, która szybkim ruchem wyrywa je jej z ręki. Odprowadzają Kristinę do pokoju, siada na łóżku, plecami opiera się o ścianę, a uda przyciska do piersi. Otula ramionami nogi i siedzi tak, wsłuchana w dobrze znane, a jednak wciąż obce dźwięki dookoła.
Przebudzenie nie odbyło się w jednej chwili, ale kiedy już nastąpiło, uporczywie posuwa się niczym nadejście wiosny, nawet jeśli niespodziewane opady śniegu potrafią na kilka zimowych dni zdjąć uśmiech z twarzy nieustępliwego kwietnia. Z czasem pielęgniarki nauczyły się rozpoznawać naturę jej nagłych wybuchów, w ostatnich dwóch latach stały się bardziej regularne, wtedy dostrzeżono ich cykliczność. Tydzień po tygodniu panika wzmaga się do momentu, aż porwie ją fala wściekłości. Wszystko spłukuje, wszystko zatapia, ale kiedy Kristina uświadomi sobie ruchy tej ciemnej wody, gdy czuje, jak zaczyna w niej buzować, rozumie, że należy się wycofać, szukać schronienia w ciszy własnego pokoju. Nauczyła się siedzieć tam z podkulonymi nogami i czekać, ukołysana wiedzą, że to wkrótce przeminie. Ciemność, która wcześniej pochłaniała ją w całości, zamieniła się teraz w maleńkie czarne dziurki jak po ukłuciu igły, przez które Kristina znika, ale które potem pamięta. Wkrótce nauczyła się sterować wokół nich, potrafi poprosić o leki, opium, bromek potasu, a w najgorszych momentach o chloral. Świadomość, że w jakimś stopniu znów może panować nad własnym umysłem, sprawia, że czuje się silniejsza i pewniejsza. Przesiadując w wannie, wpatruje się w wodę. Jej tak zwane chwile w przebudzeniu są coraz dłuższe. Stany nieobecności znacznie się skróciły, a kiedy potem się z nich wybudza, pamięta większość rzeczy.
Dni mijają jeden za drugim. Wszystkie jednakowe. Pasiaste zarówno wzdłuż, jak i wszerz zamykają ją w jednostajnej rutynie. Przechodzą w tygodnie, które niebawem ułożą się w jej pierwszy pełny miesiąc bez ataku, dlatego zaczyna wierzyć w jakieś być może, w każdym razie mieć nadzieję na jakieś prawie.
Stopniowo zbliża się do czegoś, co przypomina tę, którą – jak jej się wydaje – kiedyś była. Zazwyczaj spokojną. Nienerwową. Niepłaczliwą. Silną i żwawą. Zadziorną i radosną. Jak Hilma – dobry, pracujący człowiek. Przed dziećmi. Zanim urodziła chłopca.
Zanim…
Potrząsa głową nad robótką ręczną w pokoju dziennym. Powstrzymuje myśli przed wyprawą w tamte czasy. Tam nie może się udać. Jeszcze nie.
Spędzają czas w tym pokoju, wszystkie, które potrafią usiedzieć w miejscu albo przynajmniej trzymać nerwy na wodzy tak, że nie zagrażają innym. Groźne lub agresywne zachowanie prowadzi do tego, że pacjentkę prowadzi się do pokoju. Przez godzinę dziennie wolno im przebywać na podwórku, na świeżym, mroźnym wiosennym powietrzu.
W pokoju dziennym znajduje się zawsze przynajmniej jedna z pielęgniarek. W ich oczach Kristina dostrzega czujność. Nauczyły się nie ufać, zwracać uwagę na jej niespokojne gesty, ciągłe chodzenie po pomieszczeniu, manię wyrażaną w krokach od jednej ściany do drugiej. Nie ufają jej, nawet jeśli przystanie. Od kiedy ją znają, atakowała bez ostrzeżenia. Kiedy wstaje i rusza w ich stronę, usuwają się, na tyle dyskretnie, że ledwo same to dostrzegają. Jedna drobniutka zmiana w ciele, a wzdryga się jak przy dotknięciu świeżej rany. Przystaje i patrzy na nie.
Czy to naprawdę mnie tak się boją? Czy to naprawdę ja?
Ich czujność kojarzy jej się z Helmi, ale to wspomnienie lepiej niech pozostanie w ukryciu, zanim smagnie je batem. A jednak nie może zapomnieć. Spojrzenie Helmi, które trzymało ją w uścisku, tylko błysk w kącikach oczu, jej ciało wiecznie napięte, zawsze gotowe do ucieczki. Z czasem w oczach córki pojawiło się coś poskromionego i ustępliwego. Nauczyła się unikać Kristiny, ale Kristina potrzebowała tej złości. Pod koniec, kiedy nie było już nic innego, to złość utrzymywała ją na powierzchni.
Nie jest jej łatwiej ze świadomością, że władała nią ta furia i że tak długo utrzymywał się w niej płomień. Odwraca się od czujności pielęgniarek, nie reaguje inaczej, niż tylko rzucając w ich stronę spojrzenie. Niebawem stają się swobodniejsze w jej obecności, w niewymuszony sposób, potrafią nawet usiąść na chwilę i z nią porozmawiać, przyjaźnie, tak jak robią to z kilkoma innymi, tymi, którym ufają. Ceruje skarpetki i łata spódnice, zaszywa dziury, które przez lata zrobiła w ludzkim zaufaniu.
To się zmienia, myśli pochylona nad skarpetkami i rękawiczkami, jak ludzie patrzą na człowieka, który zrobił coś nieodwracalnego. Nie da się od tego uwolnić. Leży pod powierzchnią i drażni, czeka jak szczelina pod lodem, zawsze zdradliwa, zawsze śliska i gotowa.
Zastanawia się, ile musi minąć czasu, żeby już była kwita z tą uciążliwą plamą, ale przechodzi przez kolejne dni, krok za krokiem, a kiedy odhacza ostatnie chwile pierwszego miesiąca całkowitej czystości, wiosna zaczyna się na dobre. Kiedy wieczorami kładzie się do łóżka, słyszy,