Wyspa dusz. Johanna Holmström. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Johanna Holmström
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-8110-648-1
Скачать книгу
za sobą wszelkie rany i blizny, jakby można je było wysuszyć; tam, gdzie dotychczas ropiało, powstają strupy. Wiatr zamiata wyspę, porywa śmieci i patyczki wysoko w powietrze. Smaga fałdy jej spódnicy, ona wciąga podmuchy rozszerzonymi nozdrzami. Pozwala się wypełnić tą mocą, a potem wypuszcza powietrze ze świstem. Wiatr jest porywisty, pachnie wodą i starymi glonami, wieje Kristinie w plecy, gdy ta chodzi po wyspie, której jeszcze nie poznała, choć od pięciu lat jest jej domem.

      To nie jest szczególnie duża wyspa. Usiana pagórkami. Nad brzegiem, ćwierć mili od kremowego budynku szpitala, piętrzą się dzikie, strome skały, wznoszące się wysoko ponad morze, ciemne i groźne. Niewiele drzew. Żadnego lasu. Żadnych konarów, które rzucałyby cień na poranioną powierzchnię ziemi. Żadnych korzeni, które związałyby glebę, przytrzymały mocnym uchwytem.

      Są za to miękkie pagórki podzielone na falujące pola uprawiane latem, a jesienią zamieniające się w ponure brunatne skiby. Są zagrody z owcami, które podchodzą, becząc, gdy się je woła. Kristina wsuwa palce głęboko w ich szorstką, tłustą sierść i drapie je po skórze. Wydzielają silną, znajomą woń; gdy wącha palce, na moment przenosi się daleko stąd. Są i krowy, muczące z daleka na pastwisku nieopodal rzadkiego zagajnika, który wyznacza granice zagród i rośnie jak cienka kotara między wschodnią a zachodnią częścią wyspy. W stronę pocztowego pomostu prowadzi aleja Klonów, po obu jej stronach znajdują się gospodarstwa. Żyją tam rodziny, które nigdy nie mieszkały nigdzie indziej. Od pokoleń łowiły ryby, uprawiały ziemię i opiekowały się tymi, którzy znaleźli się na wyspie. Najpierw trędowaci, którym lokalni mieszkańcy dostarczali chleb i zboże na wódkę, a potem szaleńcy, którymi zajmowali się najlepiej, jak potrafili. Przyzwyczaili się do tego, że to miejsce jest przechowalnią dla niechcianych, więc kiedy ostatni trędowaci umarli tuż przed wielką wojną północną, a pomieszczenia po nich pozostały puste, byli zgodni co do tego, że niebawem przyśle się tu innych wyrzutków. I tak się stało. Sparaliżowani, kalecy, oligofrenicy, epileptycy, ślepi, głusi, monomani, niemowy, melancholicy i neurastenicy.

      Imbecillitas. Zidiocenie. Dementia praecox. Diagnoz było bez liku, ale rada na nie zawsze taka sama. Trzeba ich wymieść. Z domów, przytułków, zakładów opieki, chlewów, zagród, ze strychów, z wiejskich dróg, knajp i burdeli do nowych, porządnych domów wariatów. Początkowo przybywali nieszczęśnicy obu płci, ale niebawem tylko kobiety. Pierwszym pacjentem, którego wpisano tu na stałe, był pastor, który zajmował się duszami trędowatych. Ponoć przeszedł suchą stopą po cieśninie oddzielającej jedną wysepkę od drugiej i nigdy nie wrócił. Najwyższym punktem wyspy jest Ängesnäsberget. Z góry widać skraj archipelagu, płaska szara woda rozciąga się między szkierami. Skała po drugiej stronie wyspy, za kościołem, nazywa się Tyttökallio. Jest okrągła jak młoda dziewczyna. Poniżej zatoczki połyskują błękitno, takiego koloru Kristina nie widziała nigdzie indziej. To piasek na dnie nadaje wodzie tę barwę, mówi Fredrika.

      Kristina przesiaduje tam ze wzrokiem utkwionym w turkusowym blasku. Ona, która nigdy wcześniej nie widziała morza, sądziła niegdyś, że jej świat zawsze będzie składał się wyłącznie z czterech ścian dusznej chałupy, trumny, w której leżała pogrzebana żywcem. Wydawało jej się, że musi je rozbić, te ściany własnego życia, by się wydostać.

      Byłam kimś innym, myśli, kimś innym, a jednak nie

      Potrząsa głową. Ta myśl jej nie zadowala. Nie daje jej odpowiedzi na pytanie, jak ta, którą była, mogła zrobić coś takiego. Siedzi w chłodnym wietrze i wpatruje się w morze, czuje, jak ból przedziera się przez jej ciało, dotyka każdego ścięgna, każdego kręgu. Musi pozwolić na to, by wszystko ją dotknęło i przez nią przeszło. Jeśli się sprzeciwi, jeśli się spręży i to odepchnie, będzie naciskało jeszcze bardziej, coraz mocniej, aż Kristina przestanie oddychać, wtedy znów zniknie, zwinie się, zamknie oczy i stoczy się w to, co pochłonęło ją wtedy, dawno temu. Dlatego kładzie się na plecach na szorstkiej skale i wyobraża sobie, że dryfuje z prądem, tak jak wyobrażała sobie to wówczas, gdy pragnęła umrzeć. Ale to nie jest prąd, który wyrwie ją z życia, przeciwnie, rozkłada ramiona i pozwala się unieść dokądkolwiek. Bo po bólu nadchodzi coś innego. Wie o tym. Ból przygotowuje przestrzeń dla czegoś nowego. Przestępstwo nigdy nie zaleczy się w jej wnętrzu całkowicie. Jedyne, co może zrobić, to zaakceptować je, tak jak Hilma żyła ze swą ułomnością, przyjąwszy ją jako nieuniknioną część siebie.

      A może, myśli, istnieje jakiś sposób, by zadośćuczynić? Poprzez istnienie?

      Potem znów potrząsa głową.

      Nie. Nie da się zadośćuczynić. Ponoszę karę, a karą jest to, że muszę nadal istnieć.

      Lato wyostrza wszystkie zmysły. Jakby dostała nowe życie. Kolory wydają się wyraźniejsze i bardziej nasycone, niż pamięta. Zapachy mocniejsze. Wlatują do ciała przez nos i rozprzestrzeniają się, rozkwitają, nieraz są aż nie do zniesienia. Jakby wszystko, co widzi wokół siebie i co odczuwa, nawiązywało do jakiegoś otwierającego się wspomnienia. To tak, jakby muskała coś, co zaczyna żyć i rosnąć, tam w środku. Może to zapach siana, który przenosi jej myśli do gospodarstwa rodziców. Woń owiec przypomina, jak siedziała w zagrodzie, zapłakana, bo postanowiła się powiesić, jeśli Einari jej nie zechce. I jeszcze zapach chleba z piekarni kawałek dalej, bochnów prosto z pieca, parujących, mięciusieńkich pod chrupiącą skórą, który przenosi ją w końcu aż do chałupy nad rzeką, gdzie kiedyś stała nad stolnicą, próbując pozbyć się zmęczenia siedzącego w głowie i ocierającego się tak, że czaszka jej pękała.

      Chałupa leżała w niecce. Otoczona wzgórzami ze wszystkich stron prócz tej jednej, otwartej na wodę, to tam Einari rozwieszał sieci rybackie. Rozplątywał je z fajką między zębami.

      Einari… W sobotnie wieczory zarzucali sieci. Ona wiosłowała, a on upuszczał je do wody. Przez chwilę unosiły się na szarej powierzchni, potem tonęły. Wtedy wypełniał ją spokój. Żyło w niej dziecko. Niebawem miało się urodzić. Spojrzała na ogorzałą twarz Einariego, jego błękitne oczy świeciły na nią niczym kamyczki w biżuterii, której nigdy nie posiądzie. Jej ramiona kołysały ich podczas wiosłowania. W niedzielne poranki wciągali sieci, a wieczorem jedli ryby. Właśnie wtedy, w tamtej chwili, była niemal szczęśliwa.

      Minął rok wspólnego życia w chatce. Rok od tego, jak opuścili rodzinne strony, bardzo gwałtownie pożegnali się z krewnymi, którzy błagali, prosili, żeby nie odchodzili – bo jeśli pójdą, droga będzie prowadzić w jedną tylko stronę, na pewno nie z powrotem.

      Po roku zdążyli posmakować, co to znaczy nie mieć nikogo, tylko siebie nawzajem; wcale nie było tak, jak się spodziewali. W kaszy na śniadanie znajdowali wstyd, a poczucie winy, które przełykali, stawało im w gardle. Rok samotności, wyizolowania, rozmyślań o matce i ojcu, a potem to gorzkie, przeklęte zmęczenie, które dopadło Kristinę w drugiej połowie tamtego roku, kiedy już spodziewała się chłopca, układało się jak kleista maź na wszystkim, czego dotknęła.

      Nie dało się uciec przed zmęczeniem. Podążało za nią, dokądkolwiek się ruszyła, jakkolwiek długo spała, po przebudzeniu czuła je w ciele jak jakiś ciężar, którego nie mogła się pozbyć. Trudno jej było wykonywać codzienne czynności, w ogóle się do czegoś zabrać. Skurcze, które naprężały i ściągały brzuch, nie pozwalały jej usnąć, leżała bezsennie w łóżku, nasłuchując, jak myszy buszują w ścianach. Gryzły. Wgryzły się.

      Potem urodził się chłopiec, a wraz z nim nadeszły krótkie noce, zmienianie pieluch i karmienie, co sprawiło, że zmęczenie przycisnęło ją jeszcze bardziej. Einari wracał późno, miał swoje sprawy. Dom był na jej głowie. Zazwyczaj, gdy mężczyzna przychodził, dzieci już spały. Nie było sposobu, żeby mógł ją wyręczyć, nie oczekiwała