Ciało zdawało się zdrętwiałe, obce, czasem miała wrażenie, że pływa po jego wnętrzu, jakby dusza skurczyła się i poruszała tam w środku, uwięziona w niezdarności, ospałym mięsie, zadziwiona, że musi nosić tę ludzką niedorajdę, za wszelką cenę próbowała się wydostać, ale nigdy nie udało jej się wyjść z własnego pancerza. Tego uwolnienia nie otrzymała. Za to ręce usypiały, znikały stopy, ciało robiło się leciutkie i pozbawione konturów, kiedy ona siedziała w fotelu, przyglądając się swoim bezwładnym członkom i nie mogąc pojąć, że należą do niej. Kiedy potem pękała i rozpływała się po własnych ramach, orientowała się, że nie wie, jak długo pozostawała w odrętwieniu, podczas gdy chłopiec w kołysce darł się wniebogłosy. W ten sposób wybuchają pożary, zrozumiała to, gdy podrywała się z fotela tak gwałtownie, że ciemniało jej przed oczami, aż musiała się pochylić, pewna, że zaraz upadnie na podłogę; zawroty głowy wywracały izbę do góry nogami. Po chwili przechodziły, a ona mogła już podnieść chłopca, wyjąć chleb z pieca, w momencie kiedy się dopiekał, i spokojnie ułożyć się do snu.
10
Pod koniec lipca uznaje się Kristinę za zdolną do pracy. Doglądanie trzody, dojenie, uprawa ziemi i zbieranie siana na zimę sprawiają, że ciało staje się silne, a skóra opalona. Zębów nie odzyska, ale uczy się uśmiechać z zamkniętymi ustami. Dokładnie tak jak matka. Kiedy poprosi o coś, czym mogłaby się zająć, przydzielają jej kawałek ogródka, klęka na ziemi, która aż paruje od słońca. Grzebie palcami, wyrywa chwasty i grabi.
Kiedy przypływają mężczyźni z rybami, jest jedną z tych, którym wolno zejść nad wodę i zebrać to, co wyłuskają z sieci i wyrzucą na brzeg. Ryby trzepoczą jeszcze życiem, wraz z Almą, Selją i Emmi wrzuca je do koszy z kory, które potem dźwigają na plecach. Przy pomoście rozpoczyna się czyszczenie. Sprawnie rozcinają białe brzuchy, palcami wydłubują wnętrzności i rzucają je mewom, które skrzecząc, unoszą się nad ich głowami niczym szaro-biała chmura i nawołują: „Łak, łak, kluk, kluk”. Odgłos skrzydeł tuż przy uchu, gdy jakiś odważny ptak próbuje wyrwać kawałek jelita prosto z ręki, i miękkie ciepło zachmurzonego dnia przyprawiają Kristinę o uśmiech, kiedy wypłukuje puste, śliskie ciała ryb tuż przy brzegu i wyczuwa pod kciukiem ostre kręgi pod cieniutką skórą.
Wyczyszczone ryby znów trafiają do koszy, kobiety zanoszą je do szpitalnej kuchni. Teraz zostaną zasolone i wysuszone na później, marynowane albo gotowane w zupie, którą zjedzą na kolację. Nigdy nie próbowała niczego równie smacznego, tak uważa tego lipcowego popołudnia, kiedy wlewa w siebie tę zupę z okonia, mleko i ziemniaki wykopane prosto z przyszpitalnej ziemi. Świeży chleb żytni jeszcze paruje, miękki i pachnący, kiedy przełamuje kromkę na pół, a masło rozpuszcza się i spływa jej między palcami. Kąciki ust podciągają się do góry, kiedy zlizuje tę złotą słoność.
Chłopczyk zaczął ząbkować, pełzać, raczkować i siadać, ale dni nadal były jednostajne, tak podobne do siebie, że wydawało jej się, jakby ciągle przeżywała ten sam dzień, zmieniały się tylko pory roku.
Einari budził się wcześnie, wstawała z nim, żeby przygotować śniadanie. Nie mieli krów do wydojenia, do ich działki należało tylko niewielkie podwórko, nie posiadali pastwiska ani obory. Nawet prostej szopy.
Czasem, gdy siedziała naprzeciwko Einariego i przyglądała się, jak zajada kaszę, zastanawiała się, czy on w ogóle ma pojęcie, o czym ona myśli. Może na przykład wcale go nie obchodzi to, że oni, pochodzący z całkiem zamożnych gospodarstw, on ze znacznie bogatszego niż ona, żyją teraz razem, z dwójką bękartów i widokami na przyszłość, które ginęły we mgle tak gęstej, że żadne z nich nie było w stanie powiedzieć, dokąd to wszystko prowadzi, chyba że prosto do piekła. Gdy pytała go, co myśli o tym, że są tacy biedni, tak ubodzy, że nie posiadają nawet kawałka ziemi, który wystarczyłby na uprawę marchewki, brał jej dłoń spoczywającą na stole w swoją dużą i silną i odpowiadał:
– Dałaś mi syna. Pozwól, że ja zajmę się resztą.
Potem dopijał rzadką kaszę i posyłał Kristinie uśmiech, puszczając przy tym oko, wstawał od stołu i całował ją w czoło na pożegnanie. Zabierał czapkę z niewielkiego wieszaka przy drzwiach i wychodził; zaraz podjeżdżała furmanka, która zabierała go do tartaku. Zostawił Kristinę z pustą miską na stole. Kobieta wbiła wzrok w plamy mleka na blacie, po czym omiotła spojrzeniem jedyne pomieszczenie, będące kuchnią, jadalnią, sypialnią i przedsionkiem. Prosta chałupa z jednym stołem, ławą dla dzieci i dwoma krzesłami z oparciem dla dorosłych. Blat i piec. Piecyk na zimowe chłody. Wspólne łóżko dorosłych i dziewczynki oraz kołyska chłopczyka. Skrzynia, w której trzymali nieliczne ubrania. Fotel bujany. Maleńka szafka na bieliznę – to już było dla nich przepychem. Einari kupił tę szafkę za pierwszą wypłatę w tartaku. Jak to się mówi: naprawdę się szarpnął. Stolik nocny i wanienka. To wszystko. Życie, które dzieliła z dziećmi i mężczyzną, którego kochała. Życie w grzechu. Musiała przełknąć sporo goryczy, gdy zamieszkała w chałupie, i jeśli Einari nie przekonałby jej, że to tylko na jakiś czas, nie przestąpiłaby nawet progu. Ale czy miała jakiś wybór? Mieliby nocować w gospodzie? Nie było ich na to stać. A nawet jeśli, to nieodpowiednie miejsce dla dzieci. Spojrzała w stronę łóżka, gdzie Helmi wciąż jeszcze spała. Miała spocone i potargane czarne włosy. Rumiane, okrągłe policzki. Powinna chodzić do szkoły, ale nie było nikogo, kto mógłby ją tam prowadzać. Posiadali jedynie wóz drabiniasty… Przycisnęła opuszki palców do swędzących oczu. Potem przełknęła łzy. Miała zbyt dużo dumy. Wiedziała o tym. Wiele osób żyło jak ona. Może nie w grzechu, ale w biedzie. Nie była jedyna. A jednak… Jabłonki przy domu rodziców… niebawem żniwa… w lesie dojrzewają jagody… Widziała matkę z kosą na ramieniu, jak dłonią zasłania oczy od słońca. Łzy spływały Kristinie po brodzie, po szyi i kapały na blat stołu, gdzie mieszały się z rozlanym mlekiem. Matka… Jaką miała nadzieję! Ale ścieżka prowadząca przez wzgórza do drzwi jej chałupy świeciła pustkami.
Gdy chłopczyk zaczął raczkować, potykała się o niego. Zaczepiała o krawędź dywanu, którą ktoś wcześniej niechcący odchylił nogą. Zaplątywała się w sukienki, fartuchy i ręczniki, które Helmi rozrzucała po izbie. Chłopiec czepiał się jej nogi, a ona zrzucała go i odchodziła, zostawiając go płaczącego na podłodze. Miała ochotę tupać. Tupać i kopać, aż wszystko wokół przestanie się ruszać, w końcu jednak udawało się jej opanować. Podnosiła płaczącego synka. Czekała na Einariego, który pracował od świtu do nocy. Ale chałupa była jak ściskające ją imadło, Kristina aż jęczała.
Ściany zbliżały ich do siebie, jej policzek do policzka Helmi, mieszały się ich oddechy, chłopiec wisiał u jej spódnicy, uwalniała się, docierała do drzwi, otwierała je i padała na kolana w przedsionku, sapała, a dzieci krzyczały za jej plecami.
Kiedy zrobiło się tak ciemno? Kiedy wieczór wdarł się przez las i wypchnął dzień? Kiedy zdążył zamienić się w bezgwiezdną noc, o którą można by się oprzeć jak o ścianę, zatracić się w niej? Kiedy zapomniała o świetle? W którym momencie zapomniała, że kiedyś naprawdę umiała się śmiać?
Ileż razy chwyciła Helmi za włosy? Szarpała ją i biła, aż rozbolała ją ręka, aż dziewczynka nauczyła się słuchać, być na każde zawołanie matki. Widziała, jak spojrzenie córki gaśnie, kiedy Kristina podnosi głos. Niebawem nie potrafiła już do niej dotrzeć. Helmi wycofała się. Chłopiec był za mały, by zrozumieć, ale on także przestał marudzić bez powodu. Jeśli płakał w nocy, wstawała i dawała mu porządnego klapsa w pupę. Kolka czy