Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
głowy Quentina, z ozdobną różą wiatrów w rogu. Pomacał ścianę w poszukiwaniu włącznika światła. W rogu stało krzesło, lecz nie usiadł na nim.

      Wszystkie żaluzje były opuszczone. Panowała tu ciemność, nie taka jak w domu z zaciągniętymi zasłonami, ale taka prawdziwa, nocna, jakby słońce już zaszło albo jakby w chwili, kiedy przekroczył próg, nastąpiło zaćmienie. Powoli wszedł do bawialni. Za chwilę wyjdzie na zewnątrz i znów zacznie wołać. Za małą chwilkę. Teraz jednak musi spojrzeć. Ciemność napierała na niego jak naelektryzowana chmura.

      Zobaczył ogromną szafę, tak wielką, że można by do niej wejść. Położył rękę na małej podrapanej mosiężnej gałce. Nie była zamknięta na klucz. Palce mu zadrżały. Le roi s’amuse. Nie mógł się powstrzymać. Miał wrażenie, że świat obraca się wokół niego, jakby całe jego życie prowadziło właśnie do tej chwili.

      Okazało się, że jest to szafa na alkohol. Wielka, w zasadzie w środku mieścił się cały bar. Dla pewności Quentin włożył rękę za rzędy cicho pobrzękujących butelek i pomacał suchą nierówną płytę pilśniową z tyłu. Okazała się twarda, pozbawiona wszelkich magicznych cech. Posapując, zamknął drzwi, twarz mu pałała w ciemności. Dopiero kiedy się odwrócił, chcąc się upewnić, że nikt go nie obserwuje, zauważył na podłodze ciało.

      Piętnaście minut później w holu panowało zamieszanie. Quentin siedział w kącie na krześle jak żałobnik na pogrzebie obcej osoby. Oparł tył głowy o chłodną ścianę, jakby to był jego jedyny punkt styczności z rzeczywistością. James stał obok niego. Sprawiał takie wrażenie, jakby nie wiedział, co zrobić z rękami. Nie patrzyli na siebie.

      Stary mężczyzna leżał na podłodze na plecach. Miał wydatny brzuch i posiwiałą zwariowaną fryzurę Einsteina. Wokół niego kucało troje ratowników, dwóch mężczyzn i kobieta, rozbrajająco, niemal niestosownie ładna – w tej ponurej scenerii wydawała się nie na miejscu, jakby została obsadzona w niewłaściwej roli. Ratownicy robili swoje, choć nie była to błyskawiczna akcja mająca na celu ocalenie życia. To był ten inny rodzaj aktywności, obowiązkowa, choć nieskuteczna resuscytacja. Mruczeli do siebie coś cicho, pakowali sprzęt, odrywali plastry, wyrzucali zużyte igły do pojemnika na odpady medyczne.

      Wyćwiczonym zdecydowanym ruchem jeden z mężczyzn ekstubował trupa. Usta starzec miał otwarte, Quentin widział jego szare martwe gardło. Poczuł coś. Nawet w duchu nie chciał przyznać, że to słaby, gorzki zapach kupy.

      – Źle to wygląda – stwierdził James, zresztą nie po raz pierwszy.

      – Tak – przytaknął Quentin grubym głosem. – Niezwykle źle. – Miał wrażenie, że wargi i zęby ma zupełnie zdrętwiałe.

      Jeśli się nie ruszy, nie zostanie w to bardziej wmieszany, więc starał się oddychać powoli i siedzieć nieruchomo. Patrzył prosto przed siebie, usiłując nie przyglądać się temu, co działo się w bawialni. Wiedział, że jeśli popatrzy na Jamesa, zobaczy wierne odbicie stanu swojego umysłu, niekończący się korytarz paniki, który prowadzi donikąd. Zastanawiał się, kiedy będzie odpowiedni moment, żeby wyszli. Prześladował go wstyd, że wszedł do tego domu niezaproszony. Zupełnie jakby czyniło go to odpowiedzialnym za śmierć mężczyzny.

      – Nie powinienem mówić, że to pedofil – powiedział na głos. – To niewłaściwe.

      – Bardzo niewłaściwe – zgodził się James. Mówili powoli, jakby obaj po raz pierwszy porozumiewali się w tym języku.

      Jeden z ratowników podniósł się z kucek. Kobieta. Quentin patrzył, jak się prostuje, przyciskając dłonie do krzyża, po czym przekrzywia głowę raz na jedną stronę, raz na drugą. Potem ruszyła powoli w ich kierunku, zdejmując po drodze gumowe rękawiczki.

      – Nie żyje – oznajmiła wesoło. Sądząc z akcentu, pochodziła z Anglii.

      Quentin odchrząknął. Kobieta cisnęła rękawiczki do kosza na śmieci stojącego po drugiej stronie pokoju. Trafiła.

      – Co mu się stało?

      – Udar. Miły, szybki sposób odejścia, skoro trzeba odejść. A on musiał. Nie wylewał za kołnierz.

      Wykonała dłonią gest wychylania kieliszka.

      Policzki jej poczerwieniały od kucania nad ciałem. Mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Ubrana była w granatową zapinaną koszulę z krótkim rękawem, starannie wyprasowaną i z jednym guzikiem nie od kompletu. Stewardesa na pokładzie lotu prosto do piekła. Quentinowi przeszkadzała jej atrakcyjność. Z nieładnymi kobietami wszystko jest o tyle łatwiejsze – nie trzeba cierpieć z powodu ich nieosiągalności. Ale ratowniczkę trudno by uznać za nieładną. Była blada i chuda, i irracjonalnie śliczna, z szerokimi, absurdalnie seksownymi ustami.

      – Przykro mi. – Quentin nie wiedział, co powiedzieć.

      – Dlaczego ci przykro? – spytała. – Zabiłeś go?

      – Przyszedłem tu na rozmowę. Przesłuchiwał kandydatów do Princeton.

      – Więc co cię to obchodzi?

      Quentin się zawahał. Zastanawiał się, czy przypadkiem nie odczytał źle założenia tej rozmowy. Wstał, co należało zrobić od razu, gdy podeszła. Był od niej dużo wyższy. Nawet w tych okolicznościach sadzi się za bardzo jak na ratowniczkę, pomyślał. Nie jest przecież lekarzem. Miał ochotę poszukać wzrokiem jej identyfikatora, nie chciał jednak zostać przyłapany na wpatrywaniu się w jej biust.

      – Osobiście nic mnie to nie obchodzi, niemniej przywiązuję pewne znaczenie do życia ludzkiego jako abstrakcji – powiedział ostrożnie. – Dlatego choć nie znałem go osobiście, chyba mogę powiedzieć, że przykro mi, iż umarł.

      – A jeśli to był potwór? Może naprawdę był pedofilem?

      Słyszała ich.

      – Może. A może to był miły facet. Może był święty.

      – Może.

      – Pewnie ma pani wiele do czynienia z trupami. – Kątem oka zauważył, że James przysłuchuje się tej rozmowie wyraźnie zbity z tropu.

      – Nie, ta praca polega na tym, żeby utrzymać ich przy życiu. Tak nam przynajmniej wmawiają.

      – To musi być ciężkie zajęcie.

      – Martwi sprawiają dużo mniej kłopotu.

      – Są cichsi.

      – Właśnie.

      Wyraz jej oczu nie pasował do tego, co powiedziała. Przyglądała mu się.

      – Słuchaj – wtrącił się James. – Chyba powinniśmy już iść.

      – Co się wam tak spieszy? – spytała. Nie odrywała wzroku od Quentina. W przeciwieństwie do praktycznie wszystkich ludzi wykazywała większe zainteresowanie nim niż Jamesem. – Ten facet chyba coś dla was zostawił.

      Ze stolika z marmurowym blatem podniosła dwie duże koperty z malinowego papieru. Quentin zmarszczył brwi.

      – Nie sądzę.

      – Powinniśmy chyba iść – powiedział James.

      – Już to mówiłeś – stwierdziła ratowniczka.

      James otworzył drzwi. Zimne powietrze okazało się miłą odmianą. Wydawało się prawdziwe. Tego właśnie potrzebował Quentin: więcej realności. Mniej tego, co się tu działo.

      – Powaga – powiedziała kobieta. – Uważam, że powinniście je wziąć. To może być coś ważnego.

      Nie spuszczała wzroku z twarzy Quentina. Dzień wokół