Czarodzieje. Lev Grossman. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Lev Grossman
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-453-3
Скачать книгу
ma się czego wstydzić. – James poklepał go po ramieniu. – To oczyszcza umysł.

      Wiatr przedarł się przez cienki materiał wyjściowego garnituru Quentina, ale chłopak nie miał ochoty zapinać płaszcza. Pozwolił, by przeniknął go chłód. To i tak bez znaczenia, bo przecież tak naprawdę przebywał zupełnie gdzie indziej.

      Był w Fillory.

      Fillory i dalej Christophera Plovera to cykl pięciu książek dla dzieci opublikowany w Anglii w latach trzydziestych XX wieku. Opowiada o przygodach pięciorga małych Chatwinów w czarodziejskiej krainie, którą odkrywają podczas wakacji u ekscentrycznego wujostwa. Tak naprawdę wcale nie są na wakacjach – ich ojciec tkwił po pas w krwi i błocie w Passchendaele, a matka trafiła do szpitala, zapadłszy na tajemniczą chorobę najpewniej natury psychicznej. Dlatego zostają wysłani na wieś.

      Jednak wszystkie te nieprzyjemne wydarzenia rozgrywają się gdzieś w tle opowieści. Tak naprawdę książki opowiadają o tym, jak przez trzy kolejne lata w każde letnie wakacje Chatwinowie wracają ze swoich szkół z internatem do Kornwalii i odszukują drogę do tajemnej krainy Fillory, gdzie przeżywają rozmaite przygody i bronią tamtejszych mieszkańców przed różnymi zagrażającymi im niebezpieczeństwami. Najdziwniejszym i najbardziej nieustępliwym z wrogów jest zamaskowana postać znana jako Nadzorczyni Czasu. Jej zegarmistrzowskie zaklęcia grożą zatrzymaniem czasu i uwięzieniem całego Fillory w godzinie piątej pewnego szczególnie ponurego, wilgotnego popołudnia pod koniec września.

      Jak większość ludzi Quentin przeczytał książki o Fillory w szkole podstawowej. Natomiast w przeciwieństwie do większości ludzi – na przykład do Jamesa i Julii – nigdy nie wyzwolił się z ich czaru. To tam uciekał, kiedy nie mógł sobie poradzić z prawdziwym światem, czyli bardzo często. (Fillory było równocześnie pociechą za to, że Julia go nie kocha, i zapewne główną przyczyną, dla której go nie kochała). To prawda, tkwiła w tych książkach silna atmosfera angielskiego pokoju dziecinnego. Quentin czuł się w głębi duszy zażenowany, kiedy dochodził do tych kawałków o Przytulnym Koniu, wielkim przyjacielskim zwierzaku, który co noc krążył po Fillory na aksamitnych kopytach i miał tak szeroki grzbiet, że można by na nim spać.

      Ale w Fillory tkwiła bardziej uwodzicielska i bardziej niebezpieczna prawda, taka, z której nie potrafił się wyzwolić. Zupełnie tak, jakby książki o Fillory – szczególnie pierwsza, Świat w ścianach – opowiadały o samym czytaniu. Kiedy najstarszy z Chatwinów, melancholijny Martin, otwiera stojący zegar w ciemnym wąskim holu w domu ciotki i przechodzi do Fillory (Quentin zawsze wyobrażał sobie, że odsuwa na bok wahadło, jak języczek w ogromnym gardle), to tak jakby otwierał okładkę książki, lecz takiej, która robi to, co książki zawsze obiecują zrobić i nigdy nie dotrzymują słowa: sprawia, że opuszczasz, naprawdę opuszczasz miejsce, gdzie się znajdujesz, i wkraczasz zupełnie gdzie indziej.

      Świat, który odkrywa Martin w ścianach domu ciotki, to świat czarodziejskiego zmierzchu, krajobraz równie czarno-biały i surowy jak zadrukowana stronica, z polami pokrytymi ścierniskiem i falistymi wzgórzami poprzecinanymi masą kamiennych murków. W Fillory codziennie w południe jest zaćmienie słońca, a jedna pora roku może trwać setki lat. W niebo celują pozbawione liści drzewa. Jasnozielone morze uderza falami w wąskie białe plaże pokryte pokruszonymi muszlami. W Fillory rzeczy mają znaczenie, inaczej niż w tym świecie. Kiedy coś tam się dzieje, czujesz właściwe emocje. Szczęście to rzeczywista, osiągalna możliwość. Przychodzi, kiedy je zawołasz. A tak naprawdę nigdy cię nie opuszcza.

      Zatrzymali się przed domem. Stał w tej bardziej luksusowej części Brooklynu, o szerokich chodnikach i cienistych drzewach. Zbudowano go z cegły – jedyny wolno stojący budynek wśród rzędów kamienic z piaskowca. Słynął w okolicy, ponieważ odegrał pewną rolę w krwawej i kosztownej bitwie brooklyńskiej. Zdawał się delikatnie ganić samochody i lampy uliczne, roztaczając wokół siebie aurę wytwornej holenderskiej przeszłości.

      Gdyby to była powieść o Fillory – pomyślał Quentin tak dla porządku – to właśnie w tym domu znajdowałoby się tajemne przejście do innego świata. Starzec, który tu mieszka, okazałby się uprzejmy i ekscentryczny, raz po raz rzucałby tajemnicze uwagi, a kiedy zająłby się czymś, Quentin trafiłby na pewno na tajemniczą szafę albo zaklęty wyciąg kuchenny, albo coś tam, przez co mógłby zerknąć zachłannym okiem na czyste łono innego świata.

      Tyle że to nie była powieść o Fillory.

      – No to zgotujcie im hades – powiedziała Julia.

      Miała na sobie niebieskie palto z okrągłym kołnierzem. Wyglądała w nim jak francuska uczennica.

      – Zobaczymy się może w bibliotece.

      – Powodzenia.

      Trącili się żółwikami. Julia spuściła wzrok zażenowana. Wiedziała, co Quentin czuje, a Quentin wiedział, że ona wie, więc nie zostało nic więcej do powiedzenia. Udając, że fascynuje go zaparkowany samochód, przeczekał jej pożegnalny całus z Jamesem – położyła mu rękę na piersi i stanęła na palcach jak gwiazdka niemego kina – po czym razem z przyjacielem ruszył powoli betonową ścieżką prowadzącą do wejścia.

      James objął Quentina ramieniem.

      – Wiem, co myślisz – powiedział szorstko. Quentin był wyższy, natomiast James szerszy, mocniej zbudowany, więc udało mu się wytrącić ciało Quentina z równowagi. – Myślisz, że nikt cię nie rozumie. Ale ja cię rozumiem. – Ścisnął niemal po ojcowsku ramiona przyjaciela. – Tylko ja cię rozumiem.

      Quentin nie odpowiedział. Zazdrościł Jamesowi, a równocześnie nie potrafił go nienawidzić, ponieważ oprócz urody i rozumu James miał w sobie coś jakby zwyczajną dobroć. Pod jakimś względem przypominał Quentinowi Martina Chatwina. Skoro jednak James był Chatwinem, kim w takim razie był Quentin? Prawdziwy problem z Jamesem polegał na tym, że zawsze to on grał rolę bohatera. I jaki miało się wtedy wybór? Pozostawało być albo wiernym giermkiem, albo czarnym charakterem.

      Quentin zadzwonił do drzwi. Gdzieś w czeluściach mrocznego domostwa rozległ się cichy metaliczny dźwięk. Staromodny dzwonek analogowy. Quentin powtarzał w myślach listę zajęć pozalekcyjnych, postawionych sobie celów i tak dalej. Przygotował się idealnie do tej rozmowy pod każdym możliwym względem, może wyjąwszy niewysuszone włosy, jednak teraz, kiedy ujrzał przed samym nosem dojrzały owoc tych wszystkich przygotowań, nagle stracił na niego ochotę. Nie zaskoczyło go to. Przywykł do tego uczucia rozczarowania – kiedy odwalił już całą pracę, żeby coś osiągnąć, nagle przestawało mu na tym zależeć. To uczucie prześladowało go bezustannie. Było jedną z niewielu rzeczy, na których mógł polegać.

      Wejścia strzegły przygnębiająco zwyczajne małomiasteczkowe drzwi z siatki. Po obu stronach, wbrew ogrodniczej logice, nadal kwitły pomarańczowe i fioletowe cynie rozmieszczone w przypadkowych konfiguracjach na klombach z czarną ziemią. To dziwne, że nadal kwitną, chociaż jest listopad, pomyślał Quentin bez śladu zaciekawienia. Schował gołe ręce w rękawy płaszcza i wetknął końce rękawów pod pachy. Choć było tak zimno, że powinien spaść śnieg, zaczął padać deszcz.

      Pięć minut później nadal padało. Quentin zapukał ponownie do drzwi, po czym pchnął je lekko. Uchyliły się, poczuł powiew ciepłego powietrza. I ciepły owocowy zapach obcego domu.

      – Halo? – zawołał. Wymienili z Jamesem spojrzenia. Pchnął drzwi nieco mocniej.

      – Może dajmy mu jeszcze minutę.

      – Kto zajmuje się czymś takim w wolnym czasie? – spytał Quentin. – Założę się, że to pedofil.

      W holu panowała ciemność i cisza,