– Pańcia zaraz da papu, tak – mówię do kotów, które ocierają się o moje łydki. – Źalaź pańcia da. Tylko sobie pańcia źelik zaaplikuje.
Wchodzę do łazienki, ustawiam buteleczki w szafce nad pralką, a jedną na rancie umywalki i spoglądam na swoje odbicie w lustrze. To lustro wisi w łazience od zawsze, odkąd pamiętam. Przeglądała się w nim moja matka – na długo zanim przyszłam na świat. Myję dokładnie ręce, patrząc na swoje odbicie, i uświadamiam sobie, że robię się do niej podobna. Nie do tej matki, którą pamiętam, ale do tej, którą widziałam na zdjęciach – młodszej. Kiedy miała tyle lat, ile ja teraz, nawet jej się nie śniło, że będzie kiedyś czyjąś matką. Wyglądam jak jej klon z tamtego okresu. Horror.
Odwracam wzrok od lustra, siadam na muszli i podnoszę spódnicę. Otwieram fiolkę z żelem i wciskam go w siebie, wpycham do środka. Piecze mocniej przez chwilę. Wsuwam do środka palec i rozsmarowuję żel dokładnie po ściankach pochwy.
Posiadanie dzieci w zbyt późnym wieku powinno być zabronione. Wręcz karalne. Urodzenie dziecka w wieku czterdziestu sześciu lat to, moim zdaniem, nic więcej jak czysty egoizm. Kiedy się urodziłam, moja matka miała właśnie tyle. Urodziła mnie tylko dlatego, żeby ratować małżeństwo z ojcem – podobno przechodzili wtedy kryzys. No, może nie tylko dlatego, pewnie chciała mieć kogoś, kto przejmie pulę jej wyjątkowych, cennych genów. Profesor Małgorzata Kurtz-Lewandowska, niekwestionowana sława w dziedzinie botaniki oraz genetyki roślin. Perła, skarb Zakładu Genetyki PAN-u – któż potrafiłby lepiej docenić wartość swojego materiału genetycznego od niej? Żal jej się pewnie zrobiło, wiedziała, że to już nawet nie ostatni dzwonek, ale po prostu ślepy traf – ciąża grubo po czterdziestce! I – w przeciwieństwie do kilku wcześniejszych – tej ostatniej postanowiła nie przerywać. A może była zwyczajnie ciekawa, co też się urodzi z tak starej pierwiastki? Niewykluczone, w końcu była naukowcem.
Zachorowała na raka, kiedy skończyłam czternaście lat. Płuca – paliła jak smok. Chorowała przez sześć lat – czepiała się życia pazurami, trwało to trzy razy dłużej, niż przewidywały najbardziej optymistyczne rokowania lekarzy. Zmarła na dzień przed moimi dwudziestymi urodzinami, wściekła – los ją oszukał, zakpił z niej. Wierzyła w inżynierię genetyczną, w to, że jeszcze rok, dwa a ta nieskończenie cudowna, nowa dziedzina nauki wyeliminuje nie tylko głód na świecie, komary, opryszczkę, raka, ale także starość i śmierć. No, może nie. Przesadzam. Matka mocno chodziła po ziemi. Ale uważała, że ludzkość stoi u progu złotej ery, i po prostu szlag ją trafiał, że tego nie doczeka. Ja byłam pod ręką, mogła na mnie odreagować złość – w końcu po coś mnie sobie urodziła. Odreagowywała systematycznie. Uznałam więc, że coś jej się ode mnie należy, a jeśli już jestem komuś coś winna, to nie spocznę, dopóki rachunku nie wyrównam – znają mnie z tego.
Zanim umarła, zdążyłam ofiarować jej dwa prezenty. Pierwszym była informacja, że dostałam się na historię. Wolałam archeologię, to byłoby lepsze, zabolałoby ją bardziej, ale mnie nie przyjęli. Nie zdałam egzaminu, a raczej zdałam, ale dali mi za mało punktów. Historia jednak też była dobra – kiedy zobaczyła mój indeks, dostała szału. Oto ona, geniusz nauki, genetyczny Prometeusz, pozostawia po sobie ciche, nijakie, średnio zdolne dziecko, które przez całe życie ma zamiar zajmować się spekulacjami na temat przeszłości. Badaniem tego, co już minęło, czyli czymś – jej zdaniem – najmniej istotnym na świecie. Dla niej liczyła się tylko przyszłość, postęp, rozwój! A ja… cóż za policzek i upokorzenie!
Nie byłam wcale ani tak średnia, ani tak nijaka, jak sądziła. A już z pewnością nie byłam nieśmiała i pełna zahamowań. Dałam jej więc jeszcze drugi prezent i wyjawiłam, że będzie miała wnuka. Skończyłam dziewiętnaście lat i byłam w ciąży. Z premedytacji, ale nie tylko, chociaż nawet tylko z premedytacji by się opłaciło – leżała w łożku, wytrzeszczała na mnie oczy i łapała powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg przez dobre parę minut. Zabrakło jej języka w gębie – jeden jedyny raz w całym życiu. Widok wart zachodu – czy też zajścia. „Marnujesz sobie życie” – powiedziała w końcu. Swoją drogą, podobne zdanie usłyszane w takiej sytuacji z ust własnej matki nabiera bardzo złożonego sensu. Ale ja naprawdę chciałam zostać matką – na tyle wcześnie, by być dla dziecka pomocą, wsparciem i częścią życia, a nie tylko ciężarem. Nawet nie znałam dobrze tamtego chłopaka, gdzie tam – wcale go nie znałam. Widziałam go raz w życiu, nawet nie pamiętam, czy spytałam o imię. Poznaliśmy się na koncercie w Stodole i tej samej nocy przeleciał mnie na Polu Mokotowskim, niedaleko fontanny. Mistrzem ars amandi nie był na pewno, ale wyglądał nieźle. Nie wiem, czym się zajmował, pamiętam, że miał piękne dłonie. I oczywiście ponad metr osiemdziesiąt. Kiedy po wszystkim leżeliśmy na trawie – on zdyszany, ja spokojna – powiedziałam mu, że właśnie zaszłam w ciążę. To był niby żart oczywiście, ale jakoś dziwnie pewna byłam, że tak się stało. Zerwał się jak oparzony, oświadczył, że jestem zdrowo stuknięta, zapiął rozporek i zniknął. Nigdy go nie szukałam.
Matka umarła 17 kwietnia 1993 roku, walczyła do ostatniej sekundy. Moja córka urodziła się dwa tygodnie później – silna jak tur. Dałam jej na imię Małgorzata.
Ojciec był starszy od matki prawie o dwadzieścia lat – kiedy przyszłam na świat, miał sześćdziesiąt cztery lata. Niedługo potem miał wylew, który ograniczył nie tylko jego sprawność fizyczną, ale przede wszystkim cofnął go psychicznie do poziomu kilkulatka. Wcześniej też był naukowcem, zajmował się biotechnologią i wykładał na SGGW. Ceniono go, lecz – choć znacznie starszy – nie błyszczał tak jak moja matka. Kiedy szłam do pierwszej klasy, zdarzały się dni, gdy nie odróżniał już sedesu od kapelusza, a kiedy matka umierała, pod względem intelektualnym przypominał warzywo. Do skutków wylewu dołączył się alzheimer. Ojciec, absolutnie zdemenciały, przeżył matkę niemal o dekadę i nieoczekiwanie zmarł na zawał pięć… Nie, sześć lat temu. Mieszkałam z nim do końca. Tylko dlatego zdecydowałam się na pracę w liceum dwie ulice dalej, żeby być pod ręką, żeby móc dotrzeć do domu w ciągu kilkunastu minut. Nie zamierzałam pracować tam dłużej niż tylko parę miesięcy, chciałam zrobić doktorat, habilitację i wykładać na uniwersytecie. Publikować i wychowywać Małgosię. Gdyby ktoś powiedział mi wtedy, że zostanę w tej szkole dwanaście lat, umarłabym ze śmiechu i popukała się w głowę. W sumie nie były to złe lata, tyle tylko, że jeśliby ich nie było – nie zauważyłabym różnicy. Trochę przerażająca świadomość, gdy się nad tym zastanowić, bo to dokładnie jedna trzecia część mojego całego życia.
Żel działa – dokuczliwe szczypanie znika prawie całkiem po kilku minutach. Przez uchylone drzwi do łazienki wsuwa się Balzak, mruczy, owijając się wokół mojej nogi.
– Juś, juś – mówię do niego. – Pańcia da jedziońko, a potem sobie Katyń odświezi.
Jutro im zrobię Katyń. Będzie z głowy, potem się wezmę za Jagiellonów.
I
– Paweł, wstawaj, już prawie siódma! – drze się matka przez drzwi.
Jestem nieprzytomny, przez pół nocy nie mogłem zasnąć. Czułem się prawie tak samo jak wtedy w gimnazjum, kiedy wzięliśmy z Aśką amfę z szafki jej matki. Serce waliło mi niczym młot, aż krew szumiała w uszach, i zupełnie nie mogłem tego Kucharczyka z głowy wyrzucić.
– No, wstajesz wreszcie? Spóźnisz się! – krzyczy