– Co ty? Nie słyszysz, że mat… – zaczyna ojciec groźnym tonem, urywa, marszcząc brwi, i patrzy na mnie, jak kulę się, zgięty wpół, zasłaniając rękami przód bokserek.
– Mieliście mi nie wchodzić! – rzucam piskliwie. – To mój pokój!
– Kurwa – mówi ojciec, odwraca się na pięcie i znika za progiem.
Ale drzwi oczywiście za sobą nie zamknął. Sięgam po spodnie od dresu i wciągam je błyskawicznie.
– Wstał wreszcie? – słyszę, jak matka pyta ojca.
– Ta – odpowiada ojciec i dodaje: – Robi to.
– Co robi?
– No, to robi. Robił, jak wszedłem. Widziałem.
– Ale co?
– Nic nie robię! – wołam.
– No, ale co robił? – dopytuje się dalej matka.
– Głupia jesteś? A jak myślisz? To już duży chłop, co nie?
– Ale co… – zaczyna mama, urywa i mówi po sekundzie ze zgrozą: – O, bożęż mój…
– Nic nie robiłem! – krzyczę w przedpokoju, gorąco mi. – I tyle razy prosiłem, żebyście mi nie wchodzili do mojego pokoju bez pukania! Mam chyba jakieś prawo do odrobiny prywatności!
Ojciec zaczyna chichotać w kuchni – zduszonym, cienkim śmiechem. Pewnie wydaje mu się, że go nie słychać, ale słyszę wyraźnie. Zaraz mnie szlag trafi. Dlaczego ja tak muszę żyć?
– No wiesz, Andrzej – odzywa się matka zgorszonym półgłosem. – Przestań!
– Ale miał minę – zaśmiewając się, cicho mówi ojciec. Wchodzę do łazienki, z całej siły waląc za sobą drzwiami w futrynę.
– Ty! – wydziera się ojciec. – Uważaj, żebym ja ci nie trzasnął!
– Wyglądasz strasznie – mówi Aśka, wychodząc przed furtkę.
– Dzięki, ty też – odpowiadam kwaśno.
– Jakbyś nie spał całą noc.
– Bo nie spałem.
Dziś jest troszkę chłodniej niż wczoraj, ale i tak ciepło jak na październik. Liście na drzewach żółkną gdzieniegdzie, ale ogólnie można by pomyśleć, że to dopiero początek września. Lubię taką jesień.
– Cztery nowe osoby mi się wpisały na listę mailingową – zadowolonym tonem mówi Aśka. – Jak tak dalej pójdzie, do niedzieli będę miała równą setkę.
– Zajebiaszczo – mówię z lekkim przekąsem. Spogląda na mnie, unosząc lekko brew. Ona i ten jej blog!
Chciałbym mieć takie problemy.
Kiedy docieramy do szkoły, humor trochę mi się poprawia i zapominam o starych. Nigdy nie sądziłem, że będę się kiedykolwiek cieszył z tego, że idę do szkoły, ale dziś się cieszę. Może przynajmniej zobaczę Marka… Może zamienię z nim słowo…
– Dzisiaj powinna omawiać Tyrmanda – mówi Aśka, kiedy wdrapujemy się na pierwsze piętro. – Wysłałam ci draft, widziałeś?
– Tak – kłamię, bo wczoraj nie zaglądałem do poczty.
Tyrmanda akurat znam, czytałem Złegoi całkiem mi podszedł. A zresztą lekcje z Bezą są dosyć spoko. Strasznie jej zależy, dobre chęci wypływają z niej wszystkimi porami jak syrop. Łatwo daje się skołować, wystarczy o coś zapytać, najlepiej o coś związanego z teatrem. Beza ma hopla na punkcie teatru, prowadzi kółko dramatyczne, do którego oczywiście należymy oboje z Aśką. Beza nas lubi.
Głośny terkot dzwonka na lekcje przebija się przez gwar rozmów, wszyscy przyspieszają, rozbiegają się do klas. Nagle wydaje mi się, że w tłumie mignął mi granatowy dres, wyciągam szyję.
– No chodź! – ponagla mnie Aśka, wchodząc wyżej.
– Już… – odpowiadam machinalnie.
Tak, to Kucharczyk! Widzę jego kędzierzawą głowę, może się odwróci, zobaczy mnie, spojrzy. Odwróć się… Wychylam się przez barierkę schodów, widzę, jak giętkim, sprężystym, miękkim, takim kocim krokiem maszeruje korytarzem. Proszę, popatrz, jestem tu…
– Sieniawski! – jakiś głos rozlega się tuż za moimi plecami, podskakuję lekko i patrzę za siebie.
To Wekiera. Stoi na stopniach nieco nade mną, patrzy z góry. Tyle tylko, że ona umie patrzeć z góry nawet wtedy, kiedy człowiek stoi, a ona siedzi. Taki ma talent. W sumie ładna, włosy ma w takim samym kolorze jak moje, blond, chyba nawet naturalne. I zgrabna, chociaż na pewno dobija do czterdziechy, niezłe cycki. Ale kiedy się jej popatrzy w te lodowate, niebieskie oczy, to aż ciarki po plecach przechodzą. Jedno takie spojrzenie i człowiek czuje się jak gówno, jak jakaś glista. Szczególnie gdy się jeszcze przy tym tak krzywo uśmiechnie jednym kącikiem ust – tak jak teraz, unosząc lekko górną wargę, jakby jej pod nosem śmierdziało. Jakbym to ja jej śmierdział.
– Lekcja się chyba zaczęła, co tu robisz? Co? Nudzi ci się szkoła? Planujesz powtórkę z wczoraj? – pyta z tym koślawym, dwuznacznym uśmiechem, a ja mam wrażenie, jakby mi się ziemia rozstępowała pod nogami, jakby te schody rozkołysały się nagle pode mną niczym trampolina.
Otwieram szeroko oczy, dech mi zapiera i gapię się na nią bez słowa.
– Ja wiem, coście wczoraj zrobili – cedzi Wekiera. – Ja wszystko wiem. Widziałam was! Wszystko widziałam!
Jakim cudem mogła nas widzieć? Drzwi do gabinetu były zamknięte, na pewno były zamknięte. A może nie? Może nie były? Ale co ona miałaby robić w sali gimnastycznej, to niemożliwe! Gapię się na nią i czuję, jak na policzki wypełzają mi palące rumieńce.
II
– Nie zostawię tego tak, możesz mi wierzyć – mówię spokojnie do tego gnojka. – Płazem wam tego nie puszczę.
Plam na twarzy dostał, patrzy się jak zaczarowany. Nagle widzę, że broda mu się trzęsie, a oczy robią się szklane. Pojęcia nie miałam, że taka galareta z tego chłopaka! A w gębie niby mocny, jak tak, to pyskuje, ale kiedy go przycisnąć trochę – proszę! Od razu złość mnie bierze, bo zawsze mnie szlag trafia, gdy mi się ktoś mazać zaczyna bez specjalnego powodu, a już szczególnie mężczyzna. Przyłapałam go na wagarach, owszem, ale nie przesadzajmy – łba mu w końcu nie urwę! Przecież to prawie dorosły facet, szesnaście lat ma – w carskiej Rosji za Mikołaja I do armii wcielano dwunastolatków! A ten mi tu będzie płakał?
– Sieniawski! – jak nie huknę na niego. – Weź no ty się…
Nagle widzę tego naszego woźnego, obiboka, pijaka, lezącego drugim końcem korytarza. Pół dnia go wczoraj szukałam, żeby mi szybę w izbie pamięci w gablocie wymienił, nikt nie wiedział, gdzie jest. O zakład idę, że w którymś magazynku pijany leżał.
– Do klasy! Później do tego wrócimy – warczę na Sieniawskiego i wołam za woźnym: – Ej! Pan zaczeka! Muszę z panem porozmawiać!
Przyspieszył. Nawet się nie obejrzał, tylko od razu zaczął nogami szybciej przebierać. Ucieka przede mną! Już ja mu ucieknę. Zbiegam szybko po stopniach i pędzę za woźnym
– Stać! – wołam. – Widzę pana! Niech pan się zatrzyma!
III
Ona