VIII
Wchodzę do klasy chwilę po dzwonku i pierwsze, co widzę, to ta dwójka. Sieniawski głowę ma spuszczoną, pewnie się ze mnie w kułak śmieje pod nosem, a Kapustnicka po prostu otwarcie, triumfalnie, bezczelnie mi prosto w oczy patrzy. Uradowana, jakby dwanaście milionów w lotto ustrzeliła. Tak mnie to wyprowadza z równowagi, że aż mi dech zapiera na moment. Łudziłam się, że może to dla siebie zatrzymał, że nie powiedział, ale przecież jasne, że powtórzył. Ona wszystko wie, dlatego taka uchachana siedzi, bo myśli, że ma mnie w garści. Nie ma mowy, żebym dziś kogoś odpytywała, nie dam rady. Wykład im zrobię, nikogo do słowa nie dopuszczę…
– Jagiellonowie – oznajmiam słabym głosem, siadając za biurkiem.
A miałam im Katyń zrobić. Katyń zrobić miałam, nawet odświeżyłam sobie wczoraj, a Jagiellonów nie, ale mi się teraz z tego zdenerwowania poplątało wszystko. Może i rzeczywiście lepiej byłoby chronologicznie materiał przerabiać, po kolei? No, ale wtedy to by mi system rozpracowali, na bieżąco by byli. Nic by im w tych głowach nie zostało. A tak, to przez zaskoczenie, przez ten brak rutyny zaplanowany uwagę muszą skupiać, pilnować, słuchać, o czym mówię. Ale się zdenerwowałam i Katyń mi z głowy wyleciał. Zresztą co tam, Jagiellonów mam w małym palcu, mało to razy Jagiellonów przerabiałam? Żeby tylko ta Kapustnicka przestała się tak na mnie gapić, żeby odwróciła głowę przynajmniej. Nic, zacznę mówić, weźmie się do notatek.
Rozkręcam się powoli i uspokajam. Zawsze tak jest, kiedy już zacznę mówić, zaraz się robię spokojniejsza. Gładko przechodzę przez unię w Krewie i małżeństwo Jagiełły z Jadwigą Andegaweńską, przez Warneńczyka, Kazimierza IV, Olbrachta i tak dalej – wszystko pobieżnie, po łebkach, bo jak inaczej? Zresztą i tak wrócę do tego później, teraz tylko wprowadzam, potem w tym podłubię, wymagluję ich. Dochodzę do Złotego Wieku, całkiem już jestem spokojna, bo to jasne i klarowne, najbardziej lubię ten okres. Mówię, mówię, gdy nagle ta Kapustnicka w ławce się prostuje i rękę wyciąga błyskawicznie w górę, jakby ją kto prądem poraził. Słowa mi na ustach zamierają i oczy wytrzeszczam. Zapada cisza. Czego ona chce ode mnie? Co chce powiedzieć? Może sikać jej się chce tylko, może okresu dostała, tampon chce iść zmienić? A może ma zamiar wstać teraz i na głos wszystko na wierzch przed całą klasą wywalić o mnie i o Kucharczyku. Cisza się przeciąga, Kapustnicka rękę w górze trzyma, macha dłonią, jakby na peronie stała, gdy ja pociągiem odjeżdżam. Żeby ci ta ręka odpadła!
– Ka-kapustnicka – odzywam się wreszcie słabym głosem. – Słucham cię, o co chodzi?
Wstaje, patrzy, oczy jej się śmieją, a ja czuję, że zaraz zemdleję chyba. Osunę się na tę podłogę brudną, między ławki, nogami się nakryję. Naprawdę to zrobi! Naprawdę powie, przeczuwam… Ja mam zawsze trafne przeczucia, jestem z tego znana!
– Pani profesor, chciałam się tylko upewnić, bo nie jestem pewna, czy informacje, które posiadam, są zgodne ze stanem faktycznym – mówi słodziutkim tonem gówniara, a pode mną ziemia się kołysze i bezwiednie ręka w górę mi wędruje po piersi.
Osłaniam gardło dłonią i już wiem, co czuła Rozalia Lubomirska, kiedy ją w 1794 roku przywiedziono na szafot, a ostrze gilotyny połyskiwało wesoło w czerwcowym słońcu nad jej odsłoniętym karkiem. Przełykam głośno ślinę, oczy mi z orbit wychodzą i chrypię:
– Kapustnicka, ty się lepiej zastanów, co chcesz zrobić…
– Bo pani profesor – odzywa się, jakby mnie nie usłyszała – powiedziała, że jednym z największych osiągnięć Zygmunta Starego było przyłączenie do Polski Inflantów jako lenna, a z tego co czytałam w Wikipedii, zrobił to dopiero jego syn, August.
Chwieję się lekko i uszom własnym nie wierzę. To o to jej chodziło? Że mi się Zygmunt Stary z Młodym popierdolił? Przez moment nie mogę zebrać myśli i sama już nie wiem, jak to było naprawdę z tymi Inflantami.
– Tak, Kapustnicka. Masz rację, pomyliłam się – mówię wreszcie zupełnie skołowana i z tej nagłej, obezwładniającej ulgi, którą poczułam, z wdzięczności, że jednak ostrze mnie nie ugodziło, dodaję bezmyślnie: – Dziękuję, Kapustnicka.
Podziękowałam jej, rany boskie, powiedziałam dziękuję uczniowi za to, że mnie pouczył, poprawił, że mi błąd wytknął! Po klasie aż szmer idzie. Przecież ja dziś nie jestem sobą, niech to już się wreszcie skończy, niech ja do domu pójdę! Ona sama chyba nie jest pewna, czy się nie przesłyszała, bo gębę rozdziawia i siada, wpatrzona we mnie niczym w cudowny obrazek.
IX
Niewiarygodne! Wekiera powiedziała dziękuję! Aśka aż rumieńców dostaje z wrażenia i rzuca mi oszołomione spojrzenie. O co chodzi? I w ogóle na mnie nie patrzy, wzrokiem mnie starannie omija. Co ona szykuje? Ręce mam takie mokre, że aż mi się cały zeszyt pomarszczył.
Słychać dzwonek na przerwę, Wekiera opada na krzesło jak szmaciana kukła. Wygląda, jakby na dziesiąte tam i z powrotem pięć razy wbiegła przez tę godzinę.
– Wyobrażasz sobie? – rzuca półgłosem Aśka. – Mam ją z głowy!
Nie wydaje mi się. Aśka jest przekonana, że oto została ulubienicą Wekiery, ale nie chce mi się w to wierzyć. Wekiera nie z tych, którzy kogokolwiek lubią, nie słyszałem jeszcze, żeby kogokolwiek kiedykolwiek faworyzowała na zajęciach. Umiesz, przechodzisz, ale jeśli cię przyłapie, nie ma przeproś. Sama mi wczoraj postawiła pałę, a przecież wcześniej już miałem piątkę i wie, że się dobrze uczę. A pałę mi postawiła za jakieś głupstwo.
Ociągam się, powoli wkładam rzeczy do plecaka. Porozmawiać z nią? Poprosić? Błagać? Nie bardzo to sobie wyobrażam, ale może trzeba spróbować? Prawie wszyscy już z sali wyszli, Wekiera siedzi nadal na krześle. Zarzucam plecak na ramiona i ruszam niepewnie w jej stronę. Podnosi głowę, widzi mnie, zrywa się jak oparzona z krzesła i już jej nie ma. Stoję z durną miną, przyglądając się pustemu biurku, gdy Aśka zagląda do sali:
– No idziesz wreszcie?
Idę.
– Mam pomysł – oznajmia, kiedy dołączam do niej na korytarzu. – Musimy jeszcze iść na biologię, ale fizę możemy sobie odpuścić. Pojedziemy do Galmoku i coś ci kupimy, skoro już się zgodziłeś na wizaż. Ciągle jeszcze mam kartę.
– Może być, co mi tam – kiwam głową, wciąż rozmyślając o Wekierze.
– Bardzo się cieszę, że łaskawie się zgadzasz – z przekąsem mówi Aśka, ale za bardzo ją kręci perspektywa rozrywki, więc nie nabzdycza się na długo.
Zresztą Aśka nigdy nie potrafi się obrażać zbyt konsekwentnie i jest to jedna z jej cech, za które tak bardzo ją lubię. Wywala kawę na ławę z miejsca, robi aferę, a potem jest spokój i można żyć dalej. Nie cierpię ludzi, którzy kiszą w sobie urazy, międlą je w duszy i terroryzują wszystkich dookoła przepełnionym bólem milczeniem i zranionymi spojrzeniami. Mam to w domu na co dzień, dziękuję za więcej. Matka jest super-championem focha. Coś człowiek zrobi, jakąś głupotę, a ona nigdy wprost nie powie, tylko robi miny i milczy, a ja zachodzę w głowę, czym też tym razem się jej naraziłem. Na ojca zupełnie to nie działa, ale na mnie tak. Już z dwojga złego wolałem Olka, który co prawda traktował mnie od czasu do czasu jak worek do bicia albo królika doświadczalnego, ale kiedy coś mu nie pasowało, walił prosto z mostu. Przynajmniej wiadomo było, na czym człowiek stoi, a kara była jasno uzasadniona. Łatwiej cierpieć, znając przyczynę – nawet totalnie absurdalną – niż znosić czyjeś fochy i wrogość, nie wiedząc, z czego się wzięły. W pierwszym przypadku jest jakaś nadzieja – odpokutuje się i z głowy. W drugim