Bierki. Marcin Szczygielski. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Marcin Szczygielski
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-60000-76-2
Скачать книгу
Kolana mi się trzęsą, biodra wysuwają się do przodu, a w umywalce lądują jedna za drugą potężne porcje spermy. Otwieram szeroko usta w niemym krzyku, brwi podjeżdżają mi prawie do linii włosów nad czołem. Patrzę sam sobie w oczy, w ich odbicie, wstrząsany spazmatycznymi skurczami. Ile tego!

      – Paweł! Paweł, czemu ty się nie odzywasz? – mama puka w drzwi, w lustrze widzę zarys jej głowy za okienkiem. Nagle znika, a po ułamku sekundy w przedpokoju rozlega się głuchy łomot. – Cholera jasna, a mówiłam ci, żebyś tu tego nie stawiał! Ach, mało ręki nie złamałam! Czekaj ty!

      Zamykam oczy, rozluźniam mięśnie i łapię oddech. Po chwili prostuję się, odkręcam zimną wodę i opłukuję najpierw rękę, a potem osprzęt. Nie wiem dlaczego, ale dużo łatwiej zmywa się spermę zimną wodą niż ciepłą. Nie jest to bardzo przyjemne, ale od ciepłej robią się lepkie grudki, przyklejają do skóry, a to jeszcze gorsze. Ciekawe, czy każdy facet tak ma? Starannie spłukuję umywalkę i wycieram się. Teraz, po wszystkim, robi mi się trochę niewyraźnie i czuję lekki niesmak. Czy to już przez całe życie tak będzie? Całkowity brak kontroli nad jajami, ten nieopanowany, obezwładniający przymus, wobec którego wszystko inne przestaje być ważne? Nie znam niczego, co byłoby równie przyjemne, ale wolałbym nad tym wszystkim jakoś panować! A może się uzależniłem? Może to choroba jakaś? Przecież właśnie przed chwilą zwaliłem sobie gruchę niemal przy własnej matce! Najgorsze jest to, że nauczyłem się trzepać konia już ponad trzy lata temu, ale ta potrzeba – zamiast maleć, powszednieć jakoś – wciąż narasta! Najpierw robiłem to raz, no dwa razy dziennie, a teraz zdarza się, że mam na to chęć co dwie, trzy godziny. Dzisiaj przeszedłem samego siebie, co będzie dalej? Z drugiej strony Olek też robił to bez przerwy, pamiętam dobrze. Może to norma. Spuszczam wodę i wychodzę z łazienki. Mama jest w kuchni, siedzi na taborecie i trzyma się za łokieć.

      – A mówiłam ci, żebym nie mówiła, a mówiłam, a prosiłam, żebyś… – zaczyna, ale jej nie słucham.

      Podnoszę przewrócony plecak, idę do swojego pokoju, zamykam drzwi i kładę się na łóżku.

      Dlaczego ona jest taka upierdliwa? Oboje zresztą są upierdliwi – wobec mnie wyjątkowo, bo Olka zawsze traktowali jak świętą krowę. Jemu zawsze wszystko było wolno, a mnie nic.

      Mama pracuje jako dietetyczka w szpitalu na Lindleya. Marna to praca i marne zarobki. Dwa sto brutto, na rękę wychodzi tysiąc pięćset. Ojciec przez długi czas w ogóle nie miał roboty, a teraz stróżuje na parkingu pod Złotymi Tarasami. Jeśli się przyłoży, weźmie dodatkowe zmiany, to czasami dostaje nawet tysiąc siedemset, tysiąc osiemset złotych. Ale nie wiem, jak długo jeszcze potrwa to eldorado, bo coś zaczyna ostatnio kręcić nosem na taką pracę. Z wykształcenia jest protetykiem, bardzo dobry zawód, dużo się zarabia, sprawdzałem. Tyle tylko, że z ojca protetyk jak z trabanta limuzyna – ręce tak mu się trzęsą, że nawet jednego trzonowego nie wymodeluje dobrze. Łatwo się domyślić dlaczego, nie? No, ale protetyk! Szkołę kończył, a teraz z debilami musi po brudnym parkingu chodzić, jak tak może być! Mama nic nie mówi, kiedy słucha tych jego przemów, ale widzę, że ma strach w oczach, bo przez ostatnie lata ojciec częściej siedział w domu niż w robocie. Pewny jestem, że za tydzień, dwa stary rzuci tę pracę i znowu wszystko będzie na niej wisiało. A jak ojciec zacznie znowu w domu przesiadywać, to zacznie też znowu pić i wszystko się zacznie sypać od nowa.

      Ja niby planów na życie nie robię. Ale jeden mam. Spierdolić stąd najszybciej, jak tylko się da. Tak samo, jak zrobił Olek. Geniuszem to on może nie jest, ale odkąd skończył siedemnastkę, harował jak wół co wakacje, czasami i w roku, po szkole też, a każdą złotówkę odkładał. Kupił sobie primerę – nic specjalnego, ale mocny wóz – przerobił ją na taksówkę, żeby ludzi wozić. Kiedy tylko zaczął zarabiać w miarę regularnie, wynajął do spółki z kumplami mieszkanie. Wyprowadził się trochę ponad rok temu. Nie bardzo mi się uśmiecha praca taksiarza, więc tak całkiem to w jego ślady nie pójdę. Ale wyniosę się stąd, kiedy tylko będzie możliwe. Byleby daleko od tego ryczącego bez przerwy telewizora, tej boazerii, wiklinowych kwietników, doniczek i meblościanek. Od ojca siedzącego z piwem w łapsku w zapadniętym fotelu z wyświeconymi podłokietnikami, bezustannie komentującego na głos każdy program w telewizji i od matki z tą jej szarą twarzą i przygaszonymi oczami. Bo ona taka chętna do rozmów jak przed chwilą jest tylko wtedy, gdy ojca nie ma. Przy nim prawie wcale się nie odzywa, wiecznie ma skwaszoną, niezadowoloną minę i nic jej się nie podoba. Ona gdzieś tam jest w sumie w porządku, tyle że ma za złe całemu światu, że jej życie nie wyszło. Szkoda mi jej czasem, ale czy to moja wina?

      Przewracam się na brzuch i podkładam zwiniętą pięść pod brodę. Marek Kucharczyk. We wszystko bym uwierzył, tylko nie w to. Nie jestem raczej naiwnym gostkiem, swoje w życiu widziałem, filmy oglądam, więc mam cień dystansu do tego, co mi się zaczyna roić w głowie. Ale rady na to nie ma, w końcu nadzieja jest zawsze silniejsza od rozumu, nie? Przymykam oczy i spadam w otwierającą się przede mną niezmierzoną przestrzeń możliwości, szczęścia i nieznanych, cudownych przeżyć. Tam, gdzie dotąd stał solidny mur, nagle pojawia się perspektywa – zupełnie jakby ktoś jednym gestem zburzył ścianę odgradzającą mnie od świata. W tym nowym, zajebiaszczym uniwersum jestem ja i Marek Kucharczyk. Przyszłość jest niesprecyzowana, niejasna, a jego rola w niej niewiadoma, lecz pewna. Na zawsze. Jesteśmy obok siebie. Idziemy ramię w ramię. Ciekawe, jak mieszka? Jak śpi? Jak chodzi po mieszkaniu? Gra muzyka. Niedzielny poranek. Budzimy się, przytulamy, całujemy. Wyobrażam sobie, jak smażę dla nas obu jajecznicę na śniadanie. Jajecznica dobrze mi wychodzi – z cebulą, pomidorami i żółtym serem – wypas. Taką lubię najbardziej. Ciekawe, czy on lubi jajecznicę? Ciekawe, czy mnie będzie kochał? I czy tak samo mocno jak ja jego teraz?

      XII

      Tu mowy nie ma o żadnych uczuciach, głupia nie jestem, nie żyję od wczoraj – myślę, zamykając furtkę i otwierając drzwi na klatkę schodową. On ma rozrywkę i ja mam – to wszystko. Poprawka! Miałam rozrywkę. Nigdy więcej, dziś był ostatni raz. Ostatni! Za dużo myślę o tym kurduplu, a to przecież konus taki. Ile on ma? Metr siedemdziesiąt? No, najwyżej, a dla mnie mężczyzna zawsze zaczynał się od metra osiemdziesięciu. A teraz co? W takiego pigmeja się wkręcam. I to ostro się wkręcam – nie bez powodu mnie dziś tak nosi, czy ja nie wiem? Trzeba sprawę przeciąć, zanim zaczną się prawdziwe kłopoty.

      Wchodzę na pierwsze piętro, znowu schody. Ile człowiek w życiu po schodach musi chodzić, a przecież to zupełnie nienaturalne. Schody jako takie w przyrodzie nie występują. Nie wiem, o czym ja myślałam, kiedy dzieliłam ten dom. Mogłam sobie zostawić mieszkanie na parterze. Tyle tylko, że wtedy by mi po głowie tupali, łomotali. A tak to nade mną jest tylko strych.

      Urodziłam się w tym domu – dosłownie, bo matka nie zdążyła do szpitala. Tu się wychowałam, a kiedy zmarła i ojciec chorował, nie było wyjścia, trzeba było sprzedać. Najpierw chciałam wystawić na sprzedaż cały i kupić za to mieszkanie gdzieś niedaleko w bloku, ale potem pomyślałam sobie, że przecież mogę ten dom podzielić. Wyszły dwa bardzo porządne mieszkania, każde po sto metrów. Znalazłam kupców na parter i stanęłam dzięki temu na nogi. Do dziś mi jeszcze trochę z tych pieniędzy zostało i dzięki bogu, bo inaczej bym ledwo dociągała od pierwszego do pierwszego, a tak to z samych lekcji historii jakoś mi na życie starcza. Trochę za duże to mieszkanie dla mnie jednej, ale przecież nie jestem tu sama.

      – Pańcia juź w domciu, tak, tak – mówię do Balzaka, Marysieńki i Argona, które pędzą do mnie, gdy wchodzę do przedpokoju.

      Mam trzy koty. Balzak jest rasowy – srebrny pers. Marysieńkę znalazłam przy wejściu do klatki schodowej – ktoś ją musiał wrzucić przez płot, była niewiele większa od mojej dłoni. Argon przyszedł do mnie sam. Któregoś dnia, gdy wychodziłam rano do szkoły, siedział na mojej wycieraczce. Na początku nie byłam za szczęśliwa, bo to pręgowany dachowiec, w dodatku łobuz skończony – wystarczy popatrzeć na jego blizny i poszarpane uszy. Wróciłam