Złudzenie. Charlotte Link. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Charlotte Link
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-656-8
Скачать книгу
się spakować. Wolałbym się dzisiaj wcześniej położyć.

      – Możesz przed wyjazdem zrobić przelew? Bo po twoim powrocie może być za późno.

      – Oczywiście. Będę pamiętał. – Powoli wyszedł z saloniku.

      W tej chwili przypomniał jej się rachunek za zasłony. O dziwo alkohol rozjaśnił jej w głowie. Atak paniki na myśl o samotności poszedł w niepamięć. Znowu myślała logicznie. Co prawda sprawa rachunku nie była zbyt ważna, ale i tak poszła do gabinetu, żeby się przekonać, czy ją załatwił.

      Gabinet to był mały pokoik między kuchnią a salonikiem, wychodzący na ogród przeszkloną ścianą. Początkowo miał być w tym miejscu ogród zimowy. Laura wstawiła tu uroczy stary sekretarzyk, który przed laty znalazła na południu Francji, do tego dodała drewnianą biblioteczkę i wygodny fotel. Sama także tu pracowała; tu prowadziła księgowość, a Peter pracował tu wieczorami i w weekendy.

      Zapaliła światło i od razu zobaczyła rachunek na biurku. W tym samym miejscu, w którym go położyła. Najwyraźniej Peter nawet na niego nie spojrzał, a co dopiero zapłacił.

      „To był nieodpowiedni moment – pomyślała – tuż przed wyjazdem. Miał po prostu inne rzeczy na głowie”.

      Powoli wracała na górę. Może po alkoholu w końcu zaśnie.

      Nie zasnęła. Aż do świtu leżała z otwartymi oczami. O szóstej wstała, upewniła się, że Sophie nadal smacznie śpi, i poszła pobiegać. Cały czas padało. Wiatr wydawał się zimniejszy niż poprzedniego dnia.

      2

      W tamten niedzielny poranek padało też w Prowansji. Po długim, suchym lecie drugi tydzień października przyniósł zmianę pogody. Przyroda bardzo potrzebowała deszczu.

      Nad górami wewnątrz lądu kłębiły się chmury, nadciągały ponurą warstwą. Winnice, pełne kolorowych liści, nie mieniły się w jesiennym słońcu jak zazwyczaj, tylko smętnie kryły za welonem wilgoci. Na drogach i dróżkach gromadziły się kałuże. Wiatr ze wschodu oznaczał, że zła pogoda zagości na dłużej.

      Catherine Michaud wstała wcześnie, jak zawsze. Gdyby została w łóżku nieco dłużej, mogłaby zacząć rozmyślać, a to zawsze było niebezpieczne. Koniec końców zaczęłaby płakać albo zatraciłaby się w i tak wiecznie obecnej nienawiści i zgorzknieniu, a potem nie umiałaby sobie w ogóle poradzić z rozbudzonymi emocjami.

      Zaparzyła sobie kawy i przechadzała się po mieszkaniu, ogrzewając palce o filiżankę. Z kuchni do saloniku, do sypialni, z powrotem do kuchni. Łazienki unikała. Nienawidziła łazienki w tym mieszkaniu. Przypominała wąski, wysoki wąwóz, do którego jakimś cudem gdzieś z góry wpada odrobina światła. Podłogę pokrywały zimne szare płytki, w które wżarł się brud wielu pokoleń mieszkańców. Nie sposób było go usunąć. Bladożółte kafelki wznoszące się nieco ponad metr nad podłogę były poobijane. Na jednym z nich, tuż przy umywalce, któryś z poprzedników Catherine wyrył gniewne Fuck you. Usiłowała zakrywać to ręcznikiem na wieszaku, ale haczyk odpadł po dwóch dniach i ziejąca w ścianie dziura bynajmniej nie poprawiła sytuacji.

      Okno znajdowało się tak wysoko, że musiała wchodzić na sedes, żeby je uchylić. Kiedy stało się przed lustrem przy umywalce, światło padało na twarz pod najgorszym możliwym kątem. Człowiek zawsze wyglądał szaro, żałośnie, nieszczęśliwie, o wiele starzej niż w rzeczywistości.

      Właśnie przez lustro tego ranka unikała łazienki. Bardziej niż brzydota pomieszczenia przerażał ją tego dnia widok jej twarzy – i nie tylko tego dnia. W ciągu minionych tygodni czuła się trochę lepiej, ale tej nocy obudziło ją palenie na twarzy, wrażenie, że nie tyle jej ciało, co jej skóra płonie od gorączki. Westchnęła cicho, wtulona w poduszkę, zmusiła się, by nie rozrywać palcami policzków, by z rozpaczy nie drzeć skóry paznokciami. Znowu się zaczęło. Dlaczego ciągle, w fazach względnego spokoju, łudzi się, że choroba odeszła na dobre, że weszła w fazę uśpienia, uznała, że dość już ją umęczyła? Bóg – albo ten, kto za tym stał – mógł się przecież w końcu znudzić, uznać, że dość już nabroił, i poszukać nowej ofiary. Ale ta nadzieja za każdym razem okazywała się płonna. W ciągu zaledwie kilku tygodni – najdłuższe przerwy trwały dwa, trzy miesiące – trądzik powracał nocą; zdradliwie oszczędzał plecy, brzuch i nogi, koncentrował się na twarzy i szyi, szalał tam, gdzie za nic nie mogła go ukryć. Wykwitał na kilka dni, a potem znikał, zostawiając po sobie paskudne blizny, ślady, czerwone plamy, niekształtne przebarwienia. Dzisiaj, w wieku trzydziestu dwóch lat, miała twarz ofiary strasznego zamachu. Była trwale oszpecona nawet w okresach bez świeżych wykwitów, ale wtedy, dzięki grubej warstwie pudru i kosmetyków, mogła przynajmniej wyjść z domu. W okresach zaognienia makijaż tylko pogarszał sprawę.

      Swędzenie na twarzy i ciasne ściany starego, ponurego mieszkania doprowadziły ją w krótkim czasie do takiego stanu, że uznała, że mimo wszystko lepiej będzie wyjść i zjeść śniadanie w kafejce przy promenadzie w porcie. Jej mieszkanko, położone w jednej z wąskich, ciasnych uliczek starówki La Ciotat, było tak ponure, że czasami nie mogła tu wytrzymać. Latem, kiedy nadciągał upał, chłód i cień niosły przynajmniej ulgę. Zimą i jesienią tylko potęgowały depresję.

      Włożyła lekki płaszczyk, owinęła szyję chustką, starając się ukryć przy okazji podbródek i usta. Wyszła na mokrą, źle oświetloną uliczkę. Stojące blisko siebie domki zdawały się ku sobie skłaniać. Mżyło monotonnie. Catherine szła szybkim krokiem z pochyloną głową. Na szczęście o tej porze i w taką pogodę na ulicach prawie nie było przechodniów. Nadchodzący z przeciwka starszy mężczyzna gapił się na nią bezwstydnie. Zorientowała się, że chustka zsunęła jej się z twarzy. Zdawała sobie sprawę, jak bardzo jest ohydna. Właściwie nie miała ludziom za złe, że uciekają wzrokiem.

      Odetchnęła, gdy minęła ostatni dom i zobaczyła przed sobą morze. Leniwie uderzało o murowane nabrzeże, szare jak niebo, bez charakterystycznego dla niego blasku. Ogromne żurawie w porcie odcinały się od skalistego wybrzeża; wspomnienia z wojennej przeszłości, wzniesione przez nazistów, tak mocno osadzone, że ich usunięcie kosztowałoby majątek, zostały więc i swoją stalową brzydotą dbały o to, by La Ciotat nigdy nie stała się turystyczną perłą Morza Śródziemnego, i miasteczko na zawsze zostanie robotniczym szarym portem.

      „Paskudne miasto – pomyślała Catherine. – Jakby stworzone dla paskudnej kobiety”.

      Weszła do Bellevue, jedynej knajpki czynnej o tej porze, położonej nieco na ukos od portu. Od lat znała właściciela, mogła więc pokazać mu się nawet z oszpeconą twarzą. Usiadła w kącie i osłoniła sobie twarz szalem.

      – Café crème – poprosiła. – I croissant.

      Philippe, właściciel, spojrzał na nią ze współczuciem.

      Skinęła głową, siląc się na beztroski ton:

      – Nic na to nie poradzę. Wszystko ma swój rytm i znowu przyszła na mnie pora.

      – Zaraz podam pani pyszną kawę, a potem największego croissanta – zapewnił ochoczo Philippe.

      Miał jak najlepsze intencje, ale jego wyraźne współczucie sprawiało jej ból. Zazwyczaj spotykała się z dwiema reakcjami – litością albo obrzydzeniem.

      Czasami sama nie wiedziała, co jest gorsze.

      Przed Bellevue znajdował się zadaszony taras, w chłodniejsze dni osłaniany także foliową ścianą. Catherine mogła więc obserwować ulicę, na której stopniowo robiło się coraz tłoczniej. Koło knajpki przebiegły dwie kobiety w towarzystwie małego, rozbrykanego pieska. Co jakiś czas przejeżdżał samochód.