Złudzenie. Charlotte Link. Читать онлайн. Newlib. NEWLIB.NET

Автор: Charlotte Link
Издательство: OSDW Azymut
Серия:
Жанр произведения: Поэзия
Год издания: 0
isbn: 978-83-7999-656-8
Скачать книгу
będzie zupełnie inaczej”.

      Zdecydowana wróciła do sypialni.

      A jednak kiedy znowu leżała w łóżku, zdenerwowanie, które wibrowało w jej ciele, nie ustępowało. Cały czas wszystkie włoski stały dęba. Dygotała, choć w pokoju było co najmniej dwadzieścia stopni. Podciągnęła kołdrę pod szyję i nagłe uderzenie gorąca utrudniało jej oddychanie. Była o krok od ataku paniki, który w jej wypadku zawsze zapowiadały naprzemienne fale gorąca i zimna. Pod koniec życia Jacques’a i zaraz po jego śmierci często doświadczała takich stanów. Teraz po raz pierwszy od dawna stare symptomy dały o sobie znać.

      Kontynuowała ćwiczenia oddechowe, które zaczęła na korytarzu, i uspokoiła się tylko pozornie, bo w jej wnętrzu cały czas paliła się czerwona lampka alarmowa, a napięcie nie ustępowało. Ciągle miała wrażenie, że to nie atak paniki, tylko podświadomość, która chce ją przygotować na realne zagrożenie i daje znać, by zachowała czujność. Jednocześnie zdrowy rozsądek odrzucał te myśli. Jacques zawsze powtarzał, że wszelkie przeczucia, wewnętrzne głosy i wizje to stek bzdur.

      – Wierzę tylko w to, co widzę – powtarzał. – I akceptuję tylko to, co da się udowodnić naukowo.

      „A ja po prostu panikuję” – tłumaczyła sobie.

      W tej chwili usłyszała dźwięk i stało się jasne, że niczego sobie nie wmawia. Dobrze znała ten dźwięk – cichy zgrzyt, jaki wydawały przeszklone drzwi, oddzielające w domu część dzienną od sypialnej. Każdego dnia tutaj słyszała go setki razy, gdy sama je odsuwała albo gdy Bernadette biegała po całym domu.

      A to oznaczało, że naprawdę ktoś tu jest i wcale nie skrada się wokół domu.

      Nie, jest już w środku.

      Błyskawicznie wyskoczyła z łóżka.

      „Do cholery, Jacques – pomyślała, nie zastanawiając się nad nietypowością tej chwili, bo po raz pierwszy w krytycznym momencie pomyślała o zmarłym mężu i do tego zwróciła się do niego przekleństwem. – Od początku wiedziałam, że ktoś jest w domu; dlaczego nie posłuchałam instynktu?”

      Mogłaby zaryglować sypialnię od środka i tym samym zapewnić sobie bezpieczeństwo, ale Bernadette spała w sąsiednim pokoju; jak mogłaby ratować siebie, zostawiając córeczkę? Westchnęła na myśl, że prymitywny, zwierzęcy instynkt obudził ją i kazał iść do Bernadette; mogła ją wtedy zabrać i przenieść do siebie. Zmarnowała tę okazję. Jeśli on jest już po tej stronie przeszklonych drzwi, dzielą ich tylko kroki. Jak zahipnotyzowana wpatrywała się w drzwi do pokoju. Teraz, gdy wstrzymała oddech, w niczym niezakłóconej ciszy słyszała kroki na korytarzu.

      Klamka poruszyła się lekko.

      Czuła własny strach. Nie miała pojęcia, że przerażenie ma tak intensywny zapach.

      Zrobiło jej się nagle bardzo zimno, miała wrażenie, że w ogóle nie może oddychać.

      Kiedy drzwi stanęły otworem i framugę wypełnił wysoki mężczyzna, wiedziała już, że umrze. Wiedziała to z tą samą niezachwianą pewnością, z jaką wcześniej wyczuła, że ktoś jest w domu.

      Przez chwilę stali naprzeciwko siebie. Zdziwił się, widząc ją na środku pokoju, a nie śpiącą w łóżku?

      Była zgubiona. Rzuciła się do okna. Wbiła palce w zasuwkę przy okiennicach. Pękły jej paznokcie, rozerwała sobie skórę na ręce, niczego nie zauważyła.

      Ze strachu zwymiotowała na parapet. Był tuż za nią. Brutalnie złapał ją za włosy. Odciągnął jej głowę do tyłu, tak że musiała spojrzeć mu w oczy. Widziała lodowaty chłód. Miała odsłoniętą szyję. Sznur, którym ją otoczył, boleśnie ranił skórę.

      Umierając, modliła się za dziecko.

      Sobota, 6 października 2001

      1

      Tuż przed Notre-Dame de Beauregard zobaczył nagle psa na autostradzie. Małego biało-brązowego psiaka z okrągłym łebkiem i wesoło zwisającymi uszami. Wcześniej go nie widział, nie wiedział, czy już od pewnego czasu biegł skrajem jezdni, zanim wpadł na samobójczy pomysł przedarcia się na drugą stronę.

      „O Boże – pomyślał – zaraz będzie po nim”.

      Samochody mknęły po autostradzie z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Prawie niemożliwe, żeby psu udało się między nimi przemknąć.

      „Nie chcę patrzeć, jak rozjeżdżają go na miazgę” – pomyślał. Ze strachu okrył się gęsią skórką.

      Wokoło wszyscy hamowali. Nikt się nie zatrzymał, na to jechali zbyt szybko, ale zwalniali, usiłowali zmienić pas, niektórzy trąbili.

      Pies biegł dalej z dumnie uniesionym łbem. To zakrawało na cud, może naprawdę był to cud, że cały i zdrów dotarł do pasa między wstążkami autostrady.

      Bogu dzięki. Udało mu się. Przynajmniej do połowy.

      Poczuł, że oblał się potem, że koszulka pod wełnianym swetrem przylega mu do ciała. Nagle zrobiło mu się słabo. Zjechał na pobocze, zatrzymał się. Przed nim wznosiło się skalne wzgórze – bardzo dzisiaj ponure, jak zauważył, na którym kościółek Notre-Dame de Beauregard wbijał w niebo wąską, spiczastą wieżyczkę. Dlaczego niebo nie jest dzisiaj niebieskie? Przed chwilą minął zjazd na St. Remy, wkrótce dojedzie do wybrzeża Morza Śródziemnego. Ponury październikowy dzień mógłby nabrać trochę kolorów.

      Przypomniał mu się psiak; wysiadł z samochodu i obejrzał się za siebie. Nigdzie go nie widział, ani na pasie między jezdniami, ani w postaci mokrej plamy na ruchliwej drodze. Czyżby udało mu się pokonać także drugą wstążkę drogi?

      „Albo się ma anioła stróża, albo nie – pomyślał. – Jeśli się go ma, wówczas cud to nie cud, tylko logiczne następstwo. Mały psiak prawdopodobnie beztrosko gna w tej chwili przez pola. I zapewne nigdy nie zrozumie, że właściwie powinien już nie żyć”.

      Obok niego przemykały samochody. Zdawał sobie sprawę, że niebezpiecznie jest tak stać na poboczu. Wrócił do samochodu, zapalił papierosa, wziął komórkę, zamyślił się. Czy już teraz zadzwonić do Laury? Ustalili, że odezwie się z „ich” parkingu, z tego miejsca, z którego widać już Morze Śródziemne.

      Zamiast tego wybrał numer matki. Czekał cierpliwie. Chwilę trwało, zanim staruszka odebrała. Zaraz usłyszał jej ochrypły głos:

      – Słucham?

      – To ja, mamo. Chciałem się tylko przywitać.

      – Świetnie. Dawno się do mnie nie odzywałeś. – Pretensje w głosie. – Gdzie jesteś?

      – Na stacji benzynowej na południu Francji. – Zaniepokoiłaby się, słysząc, że stoi na poboczu autostrady i robi mu się słabo na wspomnienie psiaka, który na jego oczach cudem uniknął śmierci.

      – Laura jest z tobą?

      – Nie, jestem sam. Umówiłem się z Christopherem na żagle. Za tydzień wracam do domu.

      – Czy o tej porze to nie jest przypadkiem niebezpieczne? No wiesz, żeglowanie.

      – Skądże. Pływamy przecież co roku i zawsze wszystko było w porządku. – Mówił to wymuszonym, beztroskim tonem, choć zdawał sobie sprawę, że brzmi bardzo sztucznie. Laura nie dałaby mu spokoju, wypytywałaby bezlitośnie: „Coś się stało? Coś jest nie tak? Masz dziwny głos”.

      Ale matka nie zauważyłaby nawet, gdyby leżał na łożu śmierci. Nie, w jej stylu są troskliwe pytania, jak właśnie to, czy żeglowanie o tej porze